Gorzów Wielkopolski – odwiedzam kolejną z wojewódzkich stolic

Niespełna miesiąc później wybraliśmy się na zwiedzanie kolejnego z parków narodowych. Ujście Warty, bo o nim mowa, pozostaje póki co najmłodszym z 23 polskich parków narodowych i jako jedyny został założony w XXI wieku. Z racji tego, że punkty warte odwiedzenia na terenie Parku znajdowały się w pewnych odległościach od siebie, a dodatkowo jedna ze ścieżek przyrodniczych była polecana na rower, mój luby namówił mnie na wyjazd z rowerami.

Dla mnie, piechura, był to totalny debiut, więc i wymagał pewnych przygotowań. Bagażnik, sakwy, inny system pakowania… Finalnie jedna z sakw pomieściła 4 kg, druga 4,5 kg, więc upragnione zejście poniżej dyszki osiągnięte, ale na zaledwie 4 dni wyjazdu i tak miałam poczucie, że pewnie mogłam ciut z tej wagi zejść (niewiele więcej wzięłam przecież na poprzedni, 9-dniowy wyjazd). Jednocześnie pewne rzeczy po prostu trzeba mieć w zanadrzu, niezależnie od ich wagi w sumie. Ale testowanie się z bagażem, by był jak najlżejszy przy optymalnym składzie dalej było dla mnie angażujące i miałam lekkiego hopla na tym punkcie 😉

Zanim jednak znaleźliśmy się na terenie Parku, pociągiem z przesiadką w Zbąszynku (gdzie, jak pozornie wynikało z mapy, było tylko dużo torów i IKEA) dojechaliśmy do Gorzowa Wielkopolskiego. Półtorej godziny pomiędzy pociągami wykorzystaliśmy jednak naprawdę dobrze, a Zbąszynek okazał się niewielkim, ale urokliwym miasteczkiem, pełniącym rolę węzła przesiadkowego.

Na początek w oczy rzucała się wszechobecna młodzież w strojach galowych – to był ostatni dzień roku szkolnego. Po opuszczeniu budynku dworca znaleźliśmy się przy rondzie. Obok niego ustawiono wielkogabarytowy napis z nazwą miasteczka oraz jego herb. Po ich sfotografowaniu ruszyliśmy uroczą, zadrzewioną uliczką (Bolesława Chrobrego) naprzeciwko dworca. Jedynym mankamentem była nawierzchnia brukowa – robiła klimat, ale na rowerze nieźle trzęsło.

Dojechaliśmy tamtędy do Parku 100-lecia, gdzie młodzież już korzystała z wakacji (a może chciała się jeszcze nacieszyć znajomymi, nim rozjadą się na wczasy), więc zrobienie zdjęcia fontanny pośrodku było utrudnione. Do parku przylegał budynek Urzędu Miejskiego i gdy uwieczniałam go w kadrze, pani, która chwilę później tam weszła, uśmiechnęła się serdecznie 🙂 Michał dostrzegł też betonowy schron (tzw. ołówek), który okazał się być jednoosobowy, z przeznaczeniem dla wartownika. Powstał około 1943 roku i miał również betonowe… drzwi.

Dalej pojechaliśmy w okolice Domu Kultury Kolejarza. Obok ustawiono łabędzia – ptaka z herbu miasta, a przy nim znajdowała się skrzynka na bookcrossing. Pojawiliśmy się tam jednak z powodu stojącego naprzeciwko pomnika 1923 roku, którym była lokomotywa wąskotorowa. Poświęcono go kolejarzom. Za nim mieściła się jeszcze fontanna.

Jadąc dalej ulicą Wojska Polskiego, natrafiliśmy na obiekt, który wskazywał gminy partnerskie Zbąszynka. Michał specjalnie zatrzymał się tak, bym mogła stanąć pośrodku i go sfotografować.

Niedługo później odbiliśmy w prawo. Naszym kolejnym celem był kościół pw. Macierzyństwa NMP, bo to wezwanie zaintrygowało Michała. Znów wiodła ku niemu urokliwa, brukowana uliczka i widok na nią oraz kościół na jej krańcu cieszył oko. Weszliśmy na moment do przedsionka świątyni, by zajrzeć do jej wnętrza.

Dalej podjechaliśmy na Plac Wolności. Objechaliśmy właściwie skwer naokoło. Michał zwrócił uwagę na nieckę, prawdopodobnie dawniej wypełnioną wodą, ja z kolei na malunek z zegarem na budynku Szkoły Podstawowej im. Powstańców Wielkopolskich. Na dachu był jeszcze wiatrowskaz, ale zostały z niego jedynie literki oznaczające kierunki, a brakowało wskazówki.

Finalnie wjechaliśmy bramą w ulicę Kilińskiego i widok zabudowy szeregowej tak nas urzekł, że momentalnie zatrzymałam Michała, by zrobić zdjęcia jeszcze z wnętrza bramy. Ostatni punkt na trasie mieścił się kawałek dalej, a był to Skwer Kotowiaka. Pośrodku stał pomnik upamiętniający tego muzyka. Z kolei na domu nieopodal tablica upamiętniała doktora weterynarii Witolda Scheuringa.

Wizytę w Zbąszynku zakończyliśmy jadąc ulicą Klubową ku „wypukłej” mapie powiatu świebodzińskiego – jak nazwał to Michał. Wyobrażałam sobie jakąś formę płaskorzeźby, tymczasem wypukłość polegała na zaokrągleniu samej planszy. Tam odbiliśmy na Wojska Polskiego i wróciliśmy na dworzec.

Pociąg był już podstawiony, co ułatwiało wprowadzenie dwóch rowerów z sakwami. Mieliśmy miejsca przy stoliku, a naprzeciw nas siedział inny rowerzysta, już emeryt, i ucięliśmy sobie z nim pogawędkę do samego Gorzowa, gdzie pociąg kończył bieg. Miast wojewódzkich, z których nie byłam, pozostało już niewiele, ale Gorzów do nich należał, więc w sumie wykorzystałam tę okazję, by go zwiedzić. Jeszcze z poziomu peronu zrobiliśmy zdjęcie z rowerami na tle pociągu (jedno z moich ulubionych tego dnia), a po drugiej stronie na Warcie mogliśmy obserwować wyścigi kajakarzy. Sam tunel pod peronami wyglądał na zabytkowy z powodu ozdobnej kraty i ścian wyłożonych kafelkami. W okolicy dworca zobaczyliśmy jeszcze pierwszy gorzowski tramwaj, który akurat tam miał nawrotkę, a także pomnik poświęcony kolejarzom pionierom z okresu, gdy po wojnie te ziemie przypadły Polsce.

Wczesnym popołudniem ulokowaliśmy się w naszej bazie i ruszyliśmy w miasto 🙂 Mieliśmy listę dziewięciu punktów do zobaczenia, z dziesiątym w bonusie. W tym planowaliśmy odwiedzić dwa muzea, ale szybko okazało się, że czasu wystarczy na jedno, więc drugi budynek postanowiliśmy chociaż obejrzeć z zewnątrz.

Rozpoczęliśmy spacer ulicą 3 Maja, gdzie natrafiliśmy na pierwszy tego dnia mural. Prawdopodobnie upamiętniał pięćdziesięciolecie Dyskusyjnego Klubu Filmowego. Dalej minęliśmy częściowo ceglaną galerię handlową i już w jej okolicy przekonaliśmy się, że światła w Gorzowie Wielkopolskim nie sprzyjają pieszym, bo czeka się na nie długo i bardzo szybko gasną. Przy ulicy Estkowskiego zaciekawiła nas narożna kamienica. Z jednej strony dostrzegliśmy tam miejską flagę z godłem na jednym z balkonów, z drugiej w tunelu prowadzącym na tyły budynku powstało graffiti. Po przeciwnej stronie skrzyżowania stała kapliczka Matki Bożej Rokitniańskiej, a kościół pod tym samym wezwaniem mieliśmy odwiedzić w Kostrzynie. Jednak pewnym zgrzytem była znajdująca się w tle reklama marki odzieżowej, prezentująca wydekoltowaną kobietę.

Skręciliśmy w kierunku Skweru Wolności, gdzie były pomniki Piłsudskiego i Mickiewicza. Gdy następnie spacerowaliśmy wzdłuż alei Konstytucji 3 Maja, chciałam zrobić zdjęcie tej ładnej ulicy i czekałam, aż przejadą auta. W międzyczasie jeden kierowca mi pomachał. Odmachałam 🙂

Kolejny był Park Wiosny Ludów, pierwszy punkt z listy. Zależało mi, by zobaczyć pomnik Papuszy czyli romskiej poetki Bronisławy Wajs, o której kiedyś oglądałam film z Antonim Pawlickim. Po wejściu do parku skręciliśmy jednak najpierw w prawo i go przegapiliśmy. Nim więc się cofnęliśmy, zdołaliśmy obejrzeć mostek, zbiornik wodny, piękne rabatki w okolicy fontanny, a nawet pobujać się na huśtawkach-ławeczkach 🙂 Przez park płynęła rzeka Kłodawka, wytyczono nawet szlak turystyczny wzdłuż niej, ale mnie bardziej zainteresowały umieszczone tam (na wysokości mostu) rzeźby trzech kobiet. Wróciliśmy, jak już wspomniałam, do pomnika tej najbardziej wyczekiwanej, po czym przespacerowaliśmy się z drugiej strony zbiornika i wyszliśmy kawałek za drzewem posadzonym na 750-lecie miasta. Pierwsza ulica była dość „eklektyczna”. Po jednej stronie wielkie drzewa, piasek, pośrodku asfaltowa ścieżka, po lewej znów piasek ze ściśle wydzielonym miejscem dla miejskiej zieleni, a całość wieńczył budynek na dole ceglany, na górze jakby nowszy i otynkowany.

Finalnie wyszliśmy na dużym skrzyżowaniu, gdzie trafiliśmy na pomnik mężczyzny na motocyklu – od tyłu z daleka dałabym się zwieść, że był prawdziwy! Pomnik poświęcono Edwardowi Jancarzowi. Przekraczając to skrzyżowanie, zwróciliśmy jeszcze uwagę na termometr – w słońcu wskazywał 40°C! Po tym, jak weszliśmy w ulicę Jagiełły, minęliśmy jeszcze dom z 1892 roku (opisany na tablicy naściennej zabytek), pomnik poety Kazimierza Furmana, aż wreszcie dotarliśmy do punktu drugiego na naszej liście czyli Łaźni Miejskiej. Prawdopodobnie zabytkowe kafle zachowały się nie tylko na zewnętrznej elewacji, ale udało się nam wejść do środka i nacieszyć oko wystrojem wewnątrz (mieściła się tam przychodnia). Nie ukrywam, mieliśmy efekt wow. Dodatkową ciekawostką był fakt, że Max Bahr, inicjator budowy obiektu, doczekał się wewnątrz pomnika.

Po wyjściu z łaźni, przekroczyliśmy na dwa razy przejście dwuetapowe, bo światła szybko zmieniły kolor. Po przeciwnej stronie ulicy mieściły się mury obronne, a ulica nosiła miano Zabytkowej. Z tej perspektywy mogliśmy też zobaczyć rzeźby na zwieńczeniu przedniej fasady łaźni. Nie mniej ciekawa była rzeźba na studni, ku której wyszliśmy po drugiej stronie murów – nie bez powodu nazwana została Studnią Czarownic.

Przez ulicę Wełniany Rynek trafiliśmy na Skwer 31 sierpnia 1982 roku. Zaintrygowało mnie, co się wówczas wydarzyło i gdy sprawdziłam, okazało się, że Solidarność namawiała do pokojowych demonstracji w całym kraju, ale w Lubinie doszło do ostrzelania demonstrantów przez przedstawicieli MO, w wyniku czego 3 zginęło, a 11 zostało rannych. Na drugim krańcu skweru również znajdowała się wystawa dotycząca Solidarności, choć mało czytelna. Po sąsiedzku stała rzeźba Ławeczka Nelly, poświęcona pisarce niemieckiej, która uwieczniła Gorzów Wielkopolski w swojej literaturze.

Stamtąd ruszyliśmy ku Katedrze Gorzowskiej. Ceglany budynek był potężny i prowadziły do niego ozdobne drzwi. W przedsionku znajdowały się dwa nagrobki: biskupów gorzowskich Wilhelma Pluty (a jego pomnik stał na zewnątrz) oraz Teodora Benscha. Boczne ściany katedry zdobiły witraże, a na filarach podwieszono rzeźby. Przyjrzałam się też standardowo stacjom drogi krzyżowej. Podeszliśmy bliżej prezbiterium. Stalle i malowidła na obu bocznych ścianach w tej części przywołały mi na myśl Katedrę Oliwską, choć w niej stanowiły osobne elementy wystroju. Tu moją uwagę zwróciła szczególnie ambona – ozdobiona literami alfą i omegą oraz czterema symbolami ewangelistów.

Po opuszczeniu świątyni skierowaliśmy się na Stary Rynek. Po drodze na elewacji spostrzegliśmy płaskorzeźbiony plan miasta. Następnie podeszliśmy do fontanny, a że już z daleka dostrzegłam żółwie, byłam podekscytowana i nawet tam zapozowałam. Oglądając się w stronę kościoła, obok ustawionej sceny Michał dostrzegł głowę rzeźby. Gdy podeszliśmy, by zobaczyć ją w całości, okazało się, że przedstawiała prałata Witolda Andrzejewskiego.

Zmierzając do kolejnego, już piątego punktu z naszej listy, minęliśmy niszczejący budynek, na którym zachowały się płaskorzeźbione girlandy. Dalej wśród zieleni wypatrzyliśmy popiersie Wincentego Witosa. Na budynku Gorzowskiego Centrum Pomocy Rodzinie natrafiliśmy z kolei na mural Bolesława Kowalskiego, który był absolwentem gdańskiej ASP, ale przez większość życia mieszkał w Gorzowie. Wreszcie dotarliśmy do muralu, o który mi chodziło. Poświęcono go Zbigniewowi Herbertowi, jednemu z moich ulubionych poetów, który jak się okazało, był przez rok (sezon 1965/66) kierownikiem artystycznym teatru gorzowskiego mieszczącego się po drugiej stronie ulicy.

Stamtąd było już blisko do Muzeum Lubuskiego, a dokładniej jego oddziału w Willi Schroedera z 1903 roku. Budynek urzekał od pierwszej chwili, ale pomimo właściwych godzin, nie udało nam się zwiedzić tego muzeum. Sprawdziliśmy wszystkie możliwe wejścia i każde było zamknięte. Trochę nas to rozczarowało, bo wybierając między nim a oddziałem w Spichlerzu, wybraliśmy właśnie zespół willowo-ogrodowy, a Spichlerz był za daleko, by na tym etapie to zmienić. Nacieszyliśmy zatem oczy widokami Willi Schroedera z zewnątrz, przez jedno okno wypatrzyliśmy ciekawy, wielkogabarytowy herb z halabardami obok, a na zewnątrz były rzeźby wśród zieleni i wystawa plenerowa o Marii Skłodowskiej-Curie. Nie zdecydowaliśmy się na odwiedzenie całego ogrodu, który okazał się spory (botaniczna ścieżka liczyła około 110 punktów), ale przysiedliśmy na moment na leżaczkach, regenerując się przed dalszą wędrówką.

Niedługo później podeszliśmy na bulwary nadwarciańskie. Po drodze minęliśmy kościół pw. Podwyższenia Krzyża Św., a przechodząc przez tory kolejowe, zwróciliśmy uwagę na ciekawy budynek po prawej stronie z zapadającym się dachem. Należał do Akademii im. Jakuba z Paradyża, a uszkodzenia wyglądały na relatywnie świeże. Spacer nad samą Wartą był bardzo przyjemny, nawet pomimo trwających na pewnym odcinku po prawej remontów. Minęliśmy przy okazji estakadę kolejową, willę Herzoga, zegar słoneczny i wolierę z papugami, aż znaleźliśmy się na Moście Staromiejskim.

Finalnie zeszliśmy pod nim, a po jego drugiej stronie roztaczał się bodaj najlepszy widok na Spichlerz bez przekraczania rzeki. Na nabrzeżu zaciekawiły nas metalowe obręcze, być może do cumowania. Weszliśmy po schodkach obok pomnika poświęconego pionierom miasta. Na późny obiad udaliśmy się do restauracji Karmnik, którą zdobiły liczne rośliny i ptasie motywy. Przy okazji zakupów spożywczych w mijanej rano galerii handlowej, minęliśmy jeszcze kilka rzeźb przedstawicieli różnych zawodów, ale nie wszystkie opatrzono tabliczkami, by móc je przyporządkować do konkretnych postaci. Michała zafascynowały rozstawione gdzieniegdzie odrestaurowane samochody. Bardzo ciekawe były także mury ceglane wbudowane w nowoczesny budynek.

Żwawym krokiem wróciliśmy do punktu noclegu, bo właśnie rozpoczynała się ulewa. Udało się nam zdążyć przed największą ścianą wody i resztę wieczoru poświęciliśmy na regenerację przed pierwszym naprawdę rowerowym dniem.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *