Ostatni pełny dzień w Krempnej rozpoczęliśmy dość wcześnie. Chcieliśmy przejść trasę przewidzianą na trzy godziny piętnaście oraz pójść na mszę, bo przypadało Boże Ciało. Msza odbywała się o 11.30, bo nie chcieliśmy się zrywać na tę o 7.00, a że Krempna to mała wioska, innych opcji nie było. Początkowo chcieliśmy zrobić sobie spokojny poranek i pójść na wędrówkę po mszy, ale prognozy pogody skłoniły nas do zmiany kolejności.
Uznaliśmy zatem, że wychodzimy punkt ósma. Szlak tworzył pętlę wokół góry o nazwie Kotalnica, położonej na wysokości 544 m n.p.m. Zaczęliśmy od dotarcia z naszej bazy do głównego skrzyżowania w Krempnej, a dalej na południe, w stronę zalewu, podobnie jak szliśmy pierwszego dnia. Tuż przed zalewem na bocznej drodze dostrzegliśmy, jak mieszkańcy szykowali jeden z ołtarzy na procesję. Dwa mijane wcześniej były już gotowe.

Za rzeką, w okolicy skrętu do restauracji, po przeciwnej stronie drogi dostrzegliśmy pasące się kozy. Już na tym odcinku mieliśmy bardzo dobre tempo. Po pierwszej półgodzinie zaczynaliśmy właściwą ścieżkę przejściem przez mostek po lewej stronie. Trasa dalej biegła asfaltem i nawierzchnia wyglądała podobnie przez większość wędrówki, ale pozostała mniejszość też była solidnie utwardzona, a spodziewaliśmy się błota po ulewach, które przeszły w okolicy dzień wcześniej.






Minęliśmy kilka domków, ale potem był las, widoczki i multum zieleni. Powietrze po deszczu, o poranku, było bardzo przyjemne i wędrowaliśmy równym tempem. Co jakiś czas w dole pokazywały się strumyczki. Natrafiliśmy również na granicę Obszaru Ochrony Ścisłej Zimna Woda.





Dość szybko znaleźliśmy się w najbardziej oddalonym od Krempnej punkcie ścieżki i kierując się dalej na północ, zaczęliśmy stopniowo schodzić coraz niżej pośród lasów i łąk. Trafiliśmy na niebieską kapliczkę, która wyróżniała się w krajobrazie swym kolorem, ale była zamknięta i nie udało nam się zajrzeć do jej wnętrza. Wkrótce za nią pojawiły się pierwsze zabudowania, gdzie uaktywniły się szczekające psy. Jednego uspokoił właściciel.





Dotarliśmy do Huty Krempskiej, gdzie zabudowania były już bardziej gęste. Minęło nas kilka aut na obcych blachach, zapewne turystów. Zaciekawiła nas posesja, do której można było wejść tylko wąskim mostkiem bądź podjechać przez bród rzeki i dalej ostrym podjazdem. Tuż przed końcem zabudowań minęliśmy z naprzeciwka troje pieszych turystów.


I znów szliśmy sami asfaltową drogą wśród traw i gdzieniegdzie drzew. Minęliśmy też stado krów, ale generalnie nie działo się wiele. Dlatego ta ścieżka sprzyjała rozmowom i sesjom zdjęciowym z widoczkami w tle. Jakieś dwie godziny od wyjścia z domu znaleźliśmy się ponownie w pobliżu Krempnej, ale jej wschodniej części. Przeszliśmy najpierw przez jeden mostek, a niedługo później droga powiodła nas do przejścia przez Wisłokę, co było możliwe na dwa sposoby. Po lewej leżały wielkie betonowe płyty, ale były częściowo zalane wodą i śliskie od glonów tam, gdzie woda utrzymała się dłużej. Uznaliśmy to zwyczajnie za niebezpieczne, a dodatkowo przejechało tam jeszcze auto i musieliśmy się wycofać. Wybraliśmy więc opcję drugą, wiszący most po prawej, co dostarczyło dodatkowych wrażeń, bo bujał się na boki.







Po jego przekroczeniu skręciliśmy w lewo, ku centrum wsi. Minęliśmy dom sołtysa, a pod kościołem byliśmy godzinę wcześniej niż należało, więc wróciliśmy do bazy i wyszliśmy jeszcze raz. Po mszy wzięliśmy udział w lokalnej procesji. Dopiero po niej odbiliśmy na obiad, do tej samej restauracji nad zalewem, w której jedliśmy dzień wcześniej. Pizza i barszczyk z uszkami wchodziły jak złoto 🙂 W drodze powrotnej skusiliśmy się jeszcze na lody, a po deserze przyszła pora na pakowanie. Następnego poranka opuszczaliśmy Krempną.



