Kolejnego dnia również postanowiłam poznać kolejny fragment Drawieńskiego Parku Narodowego na własnych nogach, odkładając wycieczkę rowerową na ostatni dzień. W pewnym sensie każdy etap mojego wyjazdu stanowił pewien prolog do kolejnego etapu. I tak w dniu przyjazdu uważnie przyglądałam się trasie pokonywanej autem z gospodarzem, co pomogło mi właściwie bez mapy dotrzeć dzień później do Drawna i znaleźć ośrodek edukacyjny Parku. Tam zdobyłam mapę i przewodnik, dzięki którym poznałam i miasteczko, i szlaki wokół swojej bazy.
Tego dnia wystartowałam z kolei na końcowym odcinku z zeszłego popołudnia. Od miejsca noclegu szłam znaną już sobie ścieżką aż do kładki, tym razem jednak nie schodząc ku niej, lecz wędrując dalej prosto. Jedyne, co było dla mnie tutaj nowością, to grzyby, których rosło tu zatrzęsienie, a poprzedniego popołudnia wcale ich nie zauważyłam. Droga wiodła lekkim łukiem w lewo, aż drzewa się rozrzedziły i klimat zrobił się nieco bardziej łąkowy, choć ewidentnie był przeobrażony przez ludzi, część ogrodzono, a na palu nawet wisiała jakaś dziwna torba, a może górna część garderoby, trudno powiedzieć jednoznacznie.
Kierowałam się na Podegrodzie i pierwszą oznaką cywilizacji był szkielet budynku. Uznałam to za w sumie ciekawe miejsce zamieszkania, o ile ktoś lubił takie ustronne miejsca. Białe mury początkowo przysłoniły mi jednak coś o wiele bardziej zajmującego. Kawałek dalej znajdował się elegancki, choć zaniedbany obiekt, na mapach Google figurujący jako „Pałacyk nad Drawą”. Ozdobna fasada, z ciekawym portalem, nie uszła mojej uwadze. Przed wejściem stały dwa rzeźbione lwy. Pośrodku dziedzińca znajdowało się coś, co prawdopodobnie mogło być kiedyś działającą fontanną. Wokół było jeszcze sporo rzeźbionych ozdób. Ogrodzenie miało murowane wejście boczne oraz kutą, zdobioną bramę wjazdową. Myśląc, że obiekt jest opuszczony, przeszłam się po posesji od frontu, a dopiero wychodząc szeroką bramą, zorientowałam się, że znajdował się tu śmietnik, więc być może posesja była jednak zajęta. Wychodząc na główną ulicę i kierując się w prawo, przyjrzałam się jeszcze budynkowi z boku i z tyłu, choć tylko przed drzewa. Zaciekawiły mnie obramowania okien oraz pilastry na rogach budynku.
Szłam asfaltową drogą aż do Barnimia, co zajęło mi trochę czasu, a że wydawało się, że wokół są głównie drzewa i połacie zieleni, minęło mnie ledwie kilka aut i jeden rowerzysta, to przyspieszyłam kroku i tylko co jakiś czas wciskałam „migawkę”. Przystanęłam jednak parę razy, np. zaskoczona widokiem ściętego pnia, z którego wyrastała świeża gałązka. Pomyślałam sobie: „Jaka to jest wola życia!”
Wkrótce minęłam tabliczkę Barnimie, a na jednej z pierwszych posesji zobaczyłam panele słoneczne i wiatraczki na dachu, co sprawiło, że się uśmiechnęłam. Zawsze to ciut mniej energii z węgla 😉 W ogóle muszę przyznać, że Barnimie zrobiło na mnie bardzo dobre wrażenie, a niska zabudowa, w dużej mierze ceglana, była wzajemnie harmonijna. Wiele domów musiało mieć kilkupokoleniową historię i nie mogłam od nich oderwać oczu. Zarówno od tych wypielęgnowanych, jak i (może nawet bardziej) tych spisanych już na straty. Stały tu nawet budynki z początku XX wieku. Jeden z domów był na sprzedaż i zastanowiło mnie, jakie stawki wchodzą w grę. Miejsce to miało swój urok, aczkolwiek wiedziałam, że nie wytrzymałabym długo takiej ciszy i potrzebowałabym dobrze skomunikowanej przestrzeni przy moim trybie życia. Pomijając zupełnie jedną z istotniejszych kwestii, a mianowicie, gdzie mogłabym tu podjąć pracę. Takie wiejskie społeczności, gdzie wszyscy się znają, miały jednak w sobie coś ulotnego, co nam z wielkich miast może się dziś wydawać niewyobrażalne, a często jest już zwyczajnie nieosiągalne. Na swój sposób urocze wydały mi się też skrzynki pocztowe dla wszystkich mieszkańców, umieszczone w jednym miejscu pośrodku wsi.
Wkrótce dotarłam do centralnego ronda, gdzie był zadaszony przystanek autobusowy i plac zabaw, całkiem nieźle zresztą wyposażony. Przysiadłam pod wiatą, organizując sobie w ten sposób przerwę regeneracyjną, a także strategiczną, bo wyjęłam przewodnik, poczytałam i przeanalizowałam plan szlaku, który zamierzałam przebyć.
Następnie podeszłam pod kościół gotycki pw. Najświętszego Serca Pana Jezusa, który wzniesiono z kamienia, choć miał drewnianą wieżę-dzwonnicę. Niestety nie udało się wejść do środka, ale przeszłam się wokół. Zobaczyłam krzyż misyjny, tablicę nt. Bożego miłosierdzia, a także kapliczkę maryjną. Urzekł mnie murek otaczający teren kościelny, bowiem wyprofilowano go tak, żeby nie kolidował z rosnącym drzewkiem. Wejście do świątyni mieściło się z boku i uroku dodawała mu latarenka. Brama i furtka były prawdopodobnie współczesne, ale też niebanalne. Urozmaiciłam swoją obecnością pracę panom, którzy działali coś przy liniach wysokiego napięcia. Słyszałam, jak mówili między sobą, by uważali, by „niczego pani nie zrzucić na głowę”, choć dzieliła nas wystarczająco spora odległość.
Wróciłam do ronda i tu z kolei zagadała mnie starsza pani, pytając, co spisuję. Miałam w ręku przewodnik i powiedziałam tylko, że mam mapę. Staruszka wzięła mnie za osobę spisującą liczniki wody. Po wyjaśnieniu tej kwestii i sfotografowaniu ciekawego budynku na skrzyżowaniu, ruszyłam w lewo, mijając przy tym dom sołtysa.
Kawałek dalej mieścił się zielony Most Barnimie nad Drawą, o nierównych barierkach, co było ciekawe. Nagle przede mną przeleciała czapla, na co szeroko się uśmiechnęłam, bo to wcale nie było takie oczywiste, że podczas wyjazdu spotkam jakieś gatunki niewidziane na co dzień. Spędziłam chwilę, patrząc na rzekę po prawej stronie, po czym przeszłam na lewą stronę i tam zeszłam w stronę pomostu dla kajakarzy. Miejscowi postanowili pomnikiem w formie głazu i kamiennego kajaka upamiętnić, że także Karol Wojtyła, przyszły papież, bywał na spływach po Drawie. Na samym pomoście oddałam się fotografowaniu, a niedługo później podjechali ci sami panowie „od prądu”. Aż zaśmiałam się w duchu, że to wygląda, jakby mnie śledzili. Gdy zawracałam do ulicy, jeden z nich zapytał, czy będzie z tego książka.
– Raczej wpis na bloga.
– Ładne tereny tutaj są.
– To prawda. Ja zwiedzam wszystkie parki narodowe i przyszła pora na Drawieński. Jak panów znów zobaczyłam, to pomyślałam, że mnie śledzicie.
– No właśnie tak myślałem, że drugi raz panią mijamy.
– No wyróżniam się tutaj. Charakterystyczna jestem.
Życzyliśmy sobie wzajemnie dobrej pracy i ruszyłam dalej, aż do tabliczki informującej, że Barnimie się kończy. Tu z kolei trwały roboty z koparką, która stała po jednej stronie i przerzucała piach na przyczepę po drugiej stronie drogi. A ja intuicyjnie wiedziałam, że powinnam przejść za nie. Obawiałam się przechodzić pod pracującą koparką, więc zagadałam najbliżej stojącego mężczyznę, czy szlak to tam i czy mnie przepuszczą. Pan dwukrotnie potwierdził. Wtedy operator koparki zrozumiał, co się dzieje, zatrzymał ramię siebie, a ja na migi spytałam, czy mogę przejść. On pokazał, że tak, więc pokazałam mu „okejkę” i przetruchtałam tamtędy. Z panami również życzyliśmy sobie wzajemnie dobrego dnia.
Natrafiłam na cmentarz, przy którym skręciłam w lewo. Wokół rozlegał się śpiew zięby. Kawałek dalej biegła już ścieżka edukacyjna Barnimie. I ponownie miałam podążać śladem zielonych choinek. Do Zatomia było stąd ponad 7 km, ja miałam w nogach już ponad 6 km, zatem prognozowałam, że pewnie przekroczę dwie dyszki, ale jakoś mnie to nie przerażało. Pora była jeszcze młoda, a i siły, i pogoda dopisywały.
Nie znalazłam głazu, który miał się znaleźć na tej trasie, ale raczej nie na samej ścieżce, więc może dlatego. Pierwszym odkrytym obiektem była plansza „Dębina”, a kolejną, kawałek dalej, poświęcono drzewom pomnikowym. Po lewej stronie przez spory odcinek towarzyszyła mi Drawa. W pewnym momencie znalazła się tam kładka, ale ścieżka edukacyjna prowadziła w przeciwnym kierunku. Nie mogłabym jednak odpuścić zdjęć rzeki w takim miejscu, jakoś Drawa szczególnie przypadła mi do gustu 😉 Szybko zorientowałam się, że po drugiej stronie rzeki jest założenie dworskie, o którym czytałam w przewodniku, ale że nie znałam jego zasięgów, sfotografowałam dwie najbliższe tablice i wróciłam na swoją ścieżkę. Natrafiłam na jeszcze jedną planszę o drzewach, nim zeszłam na Drogę Solną. Drogowskaz po pewnym czasie ponownie kierował w las, zwany tu Grabowym Jarem. Szłam zgodnie ze znakami i drogowskazami, aż wreszcie dotarłam do tzw. bindugi, miejsca, gdzie po zboczu zrzucano kłody do rzeki, celem ich związania razem, od czego pochodziła zresztą nazwa (niem. binden – wiązać).
Dalsza droga przez las nie była wcale jednostajna. Co jakiś czas ustawiono tam barierki, które prowokowały do tego, aby przy nich przystanąć i przyjrzeć się płynącej dołem rzece. Śmiałam się także sama z siebie, w ilu ujęciach sfotografowałam już Drawę, ale doprawdy mnie zachwycała! Jednocześnie wiedziałam, że żadne zdjęcia nie oddadzą tego przestrzennie, co widziały oczy. Mimo to robiłam i zdjęcia rzece, i sobie na jej tle. Po którymś z kolei „selfie z Drawą” pokusiłam się jeszcze o „selfie z lasem”, gdy zobaczyłam swoją głowę na tle koron drzew, nim zdążyłam zmienić ustawienie aparatu na klasyczny zamiast przedniego obiektywu.
Na trasie znalazło się także miejsce biwakowania Barnimie i nawet jakiś pan na zagranicznych blachach się tam rozgościł swoim kamperem. Dalej przechodziłam przy uroczysku Drawski Matecznik. Wreszcie i sama „Rzeka Drawa” doczekała się tablicy. Ciekawym punktem były drzewa przy planszy „Potęga przyrody”, gdzie przy dwóch dorodnych grabach rosły mniejsze oraz drzewa innych gatunków. Stamtąd była już prosta droga do Zatomia, a urozmaiciły mi ją dwa kamienie z namalowanymi oczami, najpierw pan, potem pani. Natrafiłam jeszcze na planszę o zwierzętach Parku i zaskoczyłam się piaszczystym podłożem, bo przypominało mi tereny wydmowe.
Przed samą wioską znajdował się „Klon Solarzy”. Zwaliste drzewo robiło wrażenie, a pokonała je nawałnica w 2017 roku. Wykorzystałam ławeczkę naprzeciw, by zrobić sobie chwilę przerwy i się posilić. Chyba nie tylko ja miałam takie pomysły, bo obok ławki leżał talerzyk.
W Zatomiu dość szybko znalazłam się na centralnym skrzyżowaniu. Podobnie jak wcześniej w Barnimiu, były tu skrzynki pocztowe, ale też drogowskaz. Zobaczyłam ciekawy, ale grożący zawaleniem budynek oraz drugi, w lepszym stanie, którego drzwi znalazły się nawet na fotografii w przewodniku i sama również postanowiłam je uwiecznić. Następnie ruszyłam w lewo, trafiłam tablicę dotyczącą powstawania wsi jako takich oraz na drewniane figurki, których zdjęcie wysłałam znajomym z komentarzem „Z dziennika podróży: Zatom pozazdrościł Gdyni dziczków”. Kolejnym punktem trasy był kościół, zamknięty, ale z dwoma korytarzami żywopłotów. Jeden prowadził do kapliczki maryjnej, drugi do krzyża misyjnego.
Za sklepem skręciłam w lewo, ponownie na szlak. Tym razem celem był Międzybór. Pierwsza plansza opowiadała o lesie sosnowym. W pewnym miejscu ścieżka leżała znacząco niżej i przez chwilę poczułam się jak w wąwozie. W okolicy planszy „Jarząb brekinia” przekroczyłam rzekę, co oczywiście znów skłoniło mnie do sesji fotograficznej. Tutejsza kładka była dość szeroka, a rzeka płynęła leniwie, co przyciągnęło kilku wędkarzy. Sama odkryłam jeszcze znajdujący się nad samą wodą pomost i uznałam, że należy rzeki dotknąć, by prawdziwie ją poczuć 🙂 Woda okazała się dosyć ciepła, jak na 14°C w powietrzu. Pobyt tu i siedzenie na pomoście dały mi prawdziwą radość. Z fascynacją i prawdziwie dziecięcą ciekawością obserwowałam sunące po tafli nartniki, których było w tym miejscu naprawdę sporo. Skłoniło mnie to nawet do nagrania ich, choć wiedziałam, że film ani zdjęcia nie oddadzą w pełni uroku tej przestrzeni. W każdym razie dodałam ją sobie w serduszku do ulubionych miejsc z wyjazdu.
Sprawy zaczęły się komplikować nieco później. Skręciłam koło wiaty i dłuższy odcinek szłam po łąkach, gdzie różnice wysokości uświadamiały mi, że zaczynam czuć w nogach zmęczenie. Szacowałam, że pewnie za niecałą godzinę będę w Międzyborze, a stamtąd już wracam, więc mobilizowałam się do każdej kolejnej wspinaczki i tylko trochę zmniejszyłam tempo. Nie widziałam jednak znaków, ale schowałam mapę, bo cały czas miałam tylko jedną ścieżkę, a i w lesie wcześniej znaki w takich miejscach występowały rzadko. W pewnym momencie się jednak zaniepokoiłam i weszłam w nawigację, a ta pokazała mi, że idę raczej na Konotop, przez który planowałam wracać. Uznałam, że mogę stąd jeszcze skręcić na Międzybór, ale mniej ryzykownym będzie pójść jak szłam i tam odbić zarysowaną na mapie, a nie tylko w terenie drogą. Później uświadomiłam sobie, że prawdopodobnie powinnam się trzymać linii lasu nim poszłam łąką, ale naprawdę ostatnie oznaczenie jakie widziałam było przy wiacie.
W Konotopie przeżyłam całą mieszankę emocji. Najpierw zobaczyłam bociana kilkadziesiąt metrów przed sobą i miałam nadzieję sfotografować go, jeśli spokojnie podejdę bliżej. Natrafiłam też na ruiny dawnego pałacu i choć nie wolno było wchodzić do środka, zza ogrodzenia też dało się sporo zobaczyć. Jedna część zespołu groziła zawaleniem, druga była zabytkiem „pod ochroną prawa” i naruszenie jego stanu byłoby karane, ale jednocześnie wyglądał, jakby prawo poza podpisaniem się, zostawiło go na samozagładę. Widok był jednocześnie fascynujący i smutny.
Tymczasem idąc z GPS-em na Międzybór i w kierunku pana bociana, zobaczyłam biegnącego za sobą psa. Szłam powoli przed siebie, udając, że go nie widzę, ale dobiegł do mnie, nawet obwąchał mi nogę i jeszcze chwilę słyszałam tupot jego nóżek na asfalcie. Odetchnęłam z ulgą dopiero, gdy odpuścił.
Bez większych przygód, fotografując elementy przestrzeni wokół, dotarłam do leśniczówki w Międzyborze, mniej więcej w połowie drogi natrafiając na szlak, którym powinnam była iść i tablicę „Kwaśne buczyny”. Było mi trochę żal, ale nie miałam sił na uzupełnianie pominiętego odcinka trasy. Niemal u celu natrafiłam jeszcze na most nad Słopicą, dopływem Drawy, opatrzony barierką na wysokości 2,2 m, pod którą nie tylko swobodnie przeszłam, ale też ciut mi zabrakło, by w ogóle do niej dosięgnąć. Mieściła się tu też tablica „Kościany Młyn”, jednak żaden z dwóch dawnych młynów nie zachował się do dziś. Dwie plansze przy samym moście dotyczyły łąk i rzeki Słopicy.
Sama leśniczówka była prosta architektonicznie, ale urzekło mnie okienko w dachu i wykonanie niemal całości z drewna. Stamtąd kierowałam się już do bazy, a powrót słusznie oszacowałam na około dwie godziny. Postanowiłam nie iść przez Konotop, ze względu na psa, ale podobnej długości trasą jak na Niemieńsko i odbił po prostu przed nim na Barnimie. Cóż, przy okazji przekonałam się, by nazajutrz nie jechać tędy rowerem, bo chaszcze były dość spore, a Barnimie od tej strony zalało do tego stopnia, że czmychnęłam przez czyjąś otwartą posesję, co, mam nadzieję, zostało mi wybaczone. Reszta trasy to już był pikuś 😉
Zmęczyła mnie ta wyprawa, ale miałam ogromną satysfakcję. Wiedziałam też, że pokonane tego dnia kilometry (a było ich niemal 26!) i poznane alternatywne drogi, pozwolą mi ostatniego dnia w Drawieńskim Parku Narodowym wybrać jak najbardziej optymalną trasę rowerową. O ile nie pokonają mnie zakwasy. Tego, że będę spała jak dziecko, byłam właściwie na 100% pewna.