Ostatniego dnia przed wyjazdem pożyczyłam od gospodarza rower. Był nieco retro, ale po dopasowaniu siodełka wydawał się całkiem ok. Usłyszałam pytanie:
– Dokąd dzisiaj?
– Na Głusko.
– Żartuje Pani? Na rowerze?
– No zobaczymy, głównie asfaltówka. Zawsze zdążę zawrócić.
Nawigacja sugerowała przejazd w 1,5 godziny. Ruszyłam najpierw ścieżką pośród drzew i wzdłuż łąki ku Podegrodziu, a stamtąd aż do Barnimia miałam drogę asfaltową. Pełna entuzjazmu minęłam znaną mi już tamtejszą zabudowę i kościół, a że zaczęło się robić ciepło, na kolejnym skrzyżowaniu pakowałam już kurtkę do plecaka. Odbijałam tu w lewo, a droga na Konotop biegła pośród pól. W pewnym momencie na ścieżce znalazł się lis, który czmychnął w krzaki, a w ślad za nim, w poprzek drogi, przebiegły jeszcze dwa lisięta. W oddali, choć w przeciwnym kierunku, przeleciały dwa bociany, które jeszcze parę minut później ponownie podziwiałam w locie. Sielankę przełamał łańcuch roweru, który w tym miejscu spadł, ale udało mi się go naprawić.
Gdy wjechałam do Konotopu, natknęłam się na kamień z namalowaną buzią, podobnie jak dzień wcześniej w Zatomiu. Mijałam kolejne domy, które nie wyglądały jednak na szczególnie stare i podobnie jak dzień wcześniej, szczekały za mną psy, z tą różnicą, że były za ogrodzeniem, a nie luzem. Przy ruinach zamku zjechałam w lewo. Asfaltowa droga biegła w górę, roztaczając przede mną zielone krajobrazy. Coś na kształt zatoczki wydawało się być stworzone po to, by się zatrzymać i napawać widokiem. Dalej dotarłam do punktu, gdzie dzień wcześniej wybrałam drogę przez chaszcze do Barnimia, tym razem jednak jechałam po łuku w prawo i ponownie w prawo na kolejnym skrzyżowaniu odbiłam na Międzybór.
Od leśniczówki trasa była dla mnie nowa i spodziewałam się głównie asfaltu, wnioskując po mapie, którą nabyłam pierwszego dnia w Drawnie. Wydawała się także biec cały czas prosto, dlatego przy drogowskazie na Rogownicę zlekceważyłam skręt, ruszyłam na wprost, nawet ucieszył mnie widok rzeki przy moście Zatom, ale że kilkanaście minut później będę we wsi Zatom, to się nie spodziewałam. Na rowerze nawrotka do skrzyżowania sprzed mostu nie była jednak szczególnym utrudnieniem i nie zajęła dużo czasu, a ten kawałek naprawdę mógł się podobać.
Wybrałam zatem właściwą drogę, choć coś mnie tknęło, że może to nie mój dzień, gdy zobaczyłam tabliczkę, że droga jest w słabym stanie na odcinku 4 km. Z jednej strony okazało się, że po prostu trzeba lawirować między dziurami, ale sama w sobie była pokryta asfaltem, więc spodziewałam się, że będzie gorzej. Natomiast musiałam zmniejszyć tempo.
W okolicy Bogdanki natknęłam się na fajny pomost, być może dla kajakarzy, a w samej Bogdance mieściło się miejsce biwakowania. Dwadzieścia minut później znalazłam się przy głazie upamiętniającym zmarłego leśnika. Tu też były ławeczki i wiaty, jeśli ktoś potrzebowałby odpoczynku. Tymczasem ja ruszyłam dalej i dziesięć minut później przejeżdżałam przez Sitnicę. Byłam już relatywnie blisko celu, ale zaczynałam czuć, że ostro dałam popalić swoim kolanom. Po tych wszystkich przebojach do Głuska dotarłam trzy godziny od startu.
Odwiedziłam punkt informacji turystycznej, chcąc rozeznać opcję powrotu inaczej niż na rowerze, bo czułam, że jednak porwałam się na zbyt wiele. Pani powiedziała mi jednak, że skoro to inne województwo (pierwszy raz odwiedziłam lubuskie), to autobus w tym miejscu zawraca, bo kursuje w przeciwnym kierunku. Wykorzystałam zatem dostępność łazienki, dostałam od pani mapki do dwóch ścieżek wokół Głuska i uznałam, że trzeba się mentalnie nastawić na powrót te kolejne trzy godziny. ale skorzystać, że już tu jestem.
Zaczęłam zatem od ścieżki edukacyjnej „Głusko” i na rowerze szło naprawdę szybko. Po drodze trafiłam na planszę o samej osadzie, a przemieszczając się wzdłuż rzeki, trafiłam na malowniczy punkt przy pomoście, gdzie nieopodal znajdował się niskowodny most przeznaczony do rozbiórki, a mimo to wciąż fotogeniczny. Na planszach umieszczono informacje o rzece, a kawałek dalej o źródliskach. Kolejnym punktem na trasie była elektrownia wodna Kamienna. Dało się jej przyjrzeć od strony wody, a jeszcze lepiej z pobliskiej wieży widokowej, gdzie spotkałam dwoje pracowników Parku. Pan zapraszał nawet do góry, śmiejąc się, że „dziś za darmo” 😉
Kolejnym punktem trasy była plansza z filozoficznym pytaniem „Martwe drzewa – koniec czy początek?”. Następna dotyczyła osad leśnych. Na tym odcinku ponownie spadł mi łańcuch, co wzbudziło lekką frustrację, ale i tym razem sobie poradziłam. Dojechałam do asfaltówki i przemieszczałam się zgodnie ze znakami. W ten sposób natrafiłam na zbiornik wodny z sunącym po tafli łabędziem, ale przykuwający uwagę wieloma dźwiękami natury.
Przy moście nad rzeką zrobiłam kilka zdjęć, ale finalnie odbiłam przed nim w lewo, minęłam tablice o hucie Podszkle, kamiennych drogach, a przy miejscu biwakowania Kamienna, gdzie dojechałam i zawracałam, znajdowały się też plansze o fortyfikacjach i bindugach. W drodze powrotnej do Głuska zrobiłam sobie przystanek przy pomniku poświęconym poległym mieszkańcom, a w samym Głusku obejrzałam jeszcze bardzo ciekawy kościół, choć tylko z zewnątrz.
Wówczas udałam się na drugą ścieżkę, w okolicy Jeziora Ostrowieckiego, przy drogowskazie na Ostrowite, a wjazd był naprzeciw tego na ścieżkę „Głusko”. Jednocześnie wiedziałam, że powinnam schować dumę do kieszeni, bo i stan moich kolan, i łańcucha roweru, był zbyt niepokojący, by podejmować powrót na dwóch kółkach. Zadzwoniłam do gospodarza i umówiliśmy się w połowie drogi o określonej porze. Postanowiłam więc zmienić plany na ścieżkę edukacyjną – objechać pierwsze z jeziorek, dotrzeć do osady Ostrowite i wtedy cofnąć się do Głuska, by skierować się do umówionego miejsca.
Szlak zaczynał się przy parkingu i tablicy o fortyfikacjach. Pierwsza plansza ze szlaku prezentowała całą mapę, druga opowiadała o Wale Pomorskim. Tuż za nią znajdowała się tak malownicza przestrzeń z kładką pośrodku, że aż poczułam autentyczną radość mimo zmęczenia, że dotarłam do tak uroczego miejsca. Na pewno było jednym z piękniejszych, jakie zobaczyłam przez tych parę dni. Następnie przejechałam wzdłuż jeziora aż do długiej kładki, po drodze mijając ponumerowane stanowiska wędkarskie i kolejne plansze o jeziorze, bobrze czy lokalnych ptakach. Kładka była dla mnie pewnym utrudnieniem, gdyż miała po obu stronach schodki, a ja musiałam się przez nie wgramolić z rowerem. Po drugiej stronie był za to las i łagodnie biegnąca, szeroka droga, wzbogacona o kilka tablic o tematyce ptasiej i jeziornej.
W ten sposób dojechałam do drogi między Głuskiem a Ostrowite i skierowałam się w lewo. Po drodze ponownie miałam przygody z rowerem, do tego stopnia, że poprosiłam lokalnych gospodarzy o pomoc i w sumie obejrzałam tylko tę część osady, odpuszczając cmentarz, który też chciałam zwiedzić.
Gdy już zawracałam, rower odmówił posłuszeństwa ponownie i tym razem byłam już bezradna. Zdzwoniłam się ze swoimi gospodarzami, dotarłam do informacji turystycznej tuż przed jej zamknięciem i czekałam na przystanku naprzeciwko, aż mnie stąd odbiorą.
Chyba jednak przeznaczone mi jest być piechurem, skoro na nogach ogarnęłabym dystans około 30 kilometrów łatwiej niż na rowerze… Miałam nadzieję, że limit nieszczęść wyczerpałam na dłuższy czas, ale byłam wdzięczna gospodarzom, że bezpiecznie wróciłam do bazy.
Świetny blog.
Bardzo mi miło 🙂 Zapraszam częściej!