Gdy opuściłyśmy Kryptę Kapucynów, przyszedł czas na dalszy spacer po austriackiej stolicy. Wiedeń miał nam wciąż sporo do zaoferowania w samym Śródmieściu, dlatego wszędzie dreptałyśmy pieszo. Mijając kolejne ciekawe uliczki, dotarłyśmy wreszcie do następnego „check-pointu”, a mianowicie na Stephansplatz, przy którym mieścił się Stephansdom czyli tytułowa katedra Św. Szczepana. Kiedyś przestrzeń ta nie mieściła się w murach miejskich i powstała z przeznaczeniem na cmentarz. Jednak za czasów Karola VI, gdy stanowiła część miasta, z powodów higienicznych nie pełniła już tej funkcji.
Niesamowicie intrygujący był fakt, że w Wiedniu bardzo często mijałyśmy na ulicy polskich turystów. Także w tym miejscu dało się usłyszeć naszą ojczystą mowę.
Pierwszy, jeszcze romański, kościół w tym miejscu pojawia się w dokumentach z XIII wieku, ale został wyniesiony do rangi katedry przez Rudolfa IV i przebudowano go w stylu gotyckim. Kamień węgielny wmurował wówczas ponoć sam wspomniany Rudolf w 1359 roku, pod obecną wieżą południową, rozbudowaną przez 74 lata do wysokości 137 metrów. To czyniło świątynię najwyższym budynkiem ówczesnej Europy.
Informacje historyczne umieszczono na tablicach po zewnętrznej stronie jednej ze ścian katedry. Odwiedzenie kościoła to jedno, ale według wielu internetowych przewodników, które przeglądałyśmy, tworząc swoją własną listę obiektów do odwiedzenia, warto było również zobaczyć obie kościelne wieże. W niższej znajdował się słynny dzwon Pummerin. My postanowiłyśmy wybrać jednak tę wyższą, choć wiązało się to z bardziej wymagającą wspinaczką po schodach. Ale dla widoków wierzyłyśmy, że będzie warto.
Początkowo czekała na nas kręta klatka schodowa. Pokonując kilkaset stopni, mogłyśmy z zaciekawieniem przyglądać się maszkaronom, ale i z maleńkich okienek prezentowały się pierwsze widoki. Nim dotarłyśmy do szczytu, miałam już trochę napstrykanych kadrów. Szczególnie cieszył widok dachu, gdzie data renowacji dachu: 1831 rok, znajdowała się wokół czarnego, dwugłowego orła. Wzory z dachówek zawsze budziły zaciekawienie. A ponoć użyto ich około 250 tysięcy na pokrycie całej świątyni! Wyżej natrafiłyśmy też na tablicę z wyeksponowaną pojedynczą, glazurowaną dachówką.
Ciekawym przerywnikiem wspinaczki było miejsce, gdzie dotarliśmy wąskim korytarzem. Mieliśmy już nad sobą dach, ale dało się skręcić w bok i jeszcze piąć wyżej i wyżej. Na tej kondygnacji umieszczono jednak ciekawe i różnorodne rzeźby oraz tablice informujące o Pummerinie (i kilku innych dzwonach), choć dzwon zawisł współcześnie w tej drugiej z wież.
Wreszcie znalazłyśmy się najwyżej jak się dało – w komnacie stróża. Było tam nieco turystów, którzy oblegali okienka, oferujące widoki na każdą stronę świata. Poza tym moją towarzyszkę zaintrygował fakt, że u góry można było kupić np. pamiątki, więc sprzedawca musiał się tu wspinać każdego dnia i co dzień schodzić z powrotem. Mimo sporej grupki zwiedzających udało się do każdego z okien podejść i popodziwiać widoki, choć z selfie było trudno, bo na tle okna nie wychodziły dobrze, a dodatkowo trochę wiało, bo jedno z okien otwarto. Także ten temat odpuściłam, ale zamykałam w kadrach zachwycające widoki Wiednia z góry, a patrząc bliżej, samej bryły kościoła, na którego wieżę się wspięłyśmy. To, co bardzo mi się spodobało, to fakt, że wszędzie zapisano, na którą stronę świata patrzymy oraz co się mieści w tym skrawku panoramy miasta. Część obiektów była już nam znana lub znalazła się na naszym celowniku na później.
Po zejściu na dół natknęłyśmy się na młodych mężczyzn, którzy rozważali, czy warto podejmować w ogóle trud wspinaczki. Zagaiłyśmy, ciut wchodząc im na ambicję, że dałyśmy radę, to oni nie dadzą? Chwilę później widziałyśmy, że zdecydowali się kupić bilety 😉 Mamy nadzieję, że im się spodobało.
Zrobiłyśmy sobie jeszcze szybkie przejście ku makiecie budynku, obejrzałyśmy jeden z bocznych portali i wyeksponowane na zewnętrznej ścianie rzeźbione epitafia / płaskorzeźby (wyglądające niczym lapidarium). Przeszłyśmy też na chwilę do środka katedry przez tzw. Bramę Olbrzymów, która składała się jakby z pięciu łuków. We wnętrzu kościoła też znajdowało się sporo ludzi, dlatego spędziłyśmy tam niedługi czas, raczej chłonąc ogół niż detal. Dodatkowo nie byłyśmy pewne, czy zwiedzanie tu nie było dodatkowo płatne. Tak czy inaczej, budynek wydawał się monumentalny zarówno na zewnątrz, jak i w jego wnętrzu.
Po chwili regeneracji udałyśmy się na dalszą wędrówkę, tropem plamek na planie Wiednia zaznaczonych jeszcze podczas przygotowań do podróży. Między uliczkami wypatrywałyśmy tajemniczych bram, ciekawych portali i innych detali architektonicznych. Natrafiłyśmy też na sklep z laskami, które na rączce miały rzeźbione różne lwy czy czaszki, co wydało się nam nieco ekstrawaganckie oraz na drugi z maskami w stylu kojarzącym mi się z tymi widzianymi przed laty w Wenecji. Ciekawostką był na pewno dom, w którym mieszkał i zmarł Franciszek Jerzy Kulczycki, żołnierz Sobieskiego, związany z odsieczą wiedeńską, tłumacz z języka tureckiego, uznany przez wiedeńczyków za bohatera. Miał on też wspólnego z Mozartem i był oznaczony na mapie jako „Mozarthaus”.
Wyszłyśmy po przeciwnej stronie katedry Św. Szczepana i skierowałyśmy się w stronę Hoher Markt. Nim obfotografowałam tzw. fontannę małżeńską, naszą uwagę zwrócił zegar Ankeruhr, który w południe ponoć wygrywał melodię (aczkolwiek my byłyśmy tam przed szesnastą i wiedziałyśmy, że także nazajutrz nie dałybyśmy rady znaleźć się pod nim o właściwej porze).
Na rogu ulicy Marka Aureliusza natrafiłyśmy na filary z opowieściami, np. o Leopoldzie VI, zapisanymi czcionką stylizowaną na historyczną. Przy Salvatorgasse w formie płaskorzeźby upamiętniono z kolei ukraińskiego biochemika i epidemiologa Jana Horbaczewskiego (właściwie: Iwana Jakowycza Horbaczewskiego). Nieopodal znajdowała się Kaplica Najświętszego Zbawiciela czyli Salvatorkapelle. Na dłużej jednak wsiąkłyśmy w kościele Marii na Nabrzeżu, gdzie nawet znalazłyśmy obrazek świętego Klemensa Marii Hofbauera, związanego i z Warszawą, i z Wiedniem redemptorysty. Dodatkowo tablicę z historią świątyni ciekawie zaaranżowano w przestrzeni między detalami architektonicznymi.
Podczas dalszego spaceru przystanęłyśmy pod rzeźbą wkomponowaną w przejście przy budynku, choć nie byłyśmy pewne na co właściwie patrzymy i dlaczego taka rzeźba znalazła się w tym miejscu. Właściwym celem na tym odcinku, zgodnie z moją fascynacją arcyksięciem Rudolfem, był Rudolfsplatz, chociaż w dynastii Habsburgów Rudolfów było kilku i absolutnie nie musiało mieć to związku z moim „ulubieńcem”. Sam plac, choć przystawała do niego pierzeja stanowiąca kawałek naprawdę ciekawej architektury, okazał się jednak po prostu zielonym, ogrodzonym skwerkiem. Zrobiłam sobie fotkę z nazwą tego miejsca, po czym ruszyłyśmy z powrotem bliżej centrum.
Z pewnej odległości mogłyśmy zobaczyć obiekt sakralny, który przypominał zamek – Ruprechtskirche. Kościół uznaje się za najstarszy w Wiedniu. W tej okolicy mieściły się także malunek biskupa i płaskorzeźbiona tablica z datą 1490. Poprowadziłam nas dalej, zafascynowana tabliczką „Franz Josefs Kai.”, ale później czekała nas nawrotka, bo chciałyśmy zobaczyć synagogę. W ten sposób po drodze znalazłyśmy kilka architektonicznych perełek, w tym kościół grekokatolicki Św. Trójcy.
Dalej już odnalazłyśmy się lepiej na mapce i w terenie, więc przeszłyśmy ulicą Schönlatern, co w wolnym tłumaczeniu Marty, uczącej się niemieckiego ostatnio w liceum, stało się „ulicą ładnych latarni” i rzeczywiście takową na tej ulicy wypatrzyłam 😉 Skierowałyśmy się ku kolejnym obiektom, które miałyśmy w planie, a dokładniej kościołom jezuitów i dominikanów, po drodze natrafiając jeszcze na Bramę Heiligenkreuz, co skojarzyło mi się w miejscowością, gdzie spoczywa dziś Maria Vetsera, kochanka arcyksięcia Rudolfa, która zginęła wraz z nim. Słowo to oznaczało „święty krzyż” i po sąsiedzku znalazły się oba wspomniane kościoły, więc wkrótce znalazłyśmy się przy nich. Dalej znalazłyśmy jeszcze budynek poczty w stylu modernistycznym, zaprojektowany przez Ottona Wagnera, gdzie aktualnie mieściło się poświęcone mu muzeum. W tej okolicy ustawiono także pomnik Georga Cocha, który był ekonomistą.
Mijając budynki ministerialne i uniwersyteckie, dotarłyśmy do Parku Miejskiego, gdzie weszłyśmy w rolę łowców pomników. Sam park był dość przyjemnym miejscem. Powstał w 1857 roku, a najważniejszy parkowy budynek – Kursalon, był miejscem, gdzie koncertował młodszy Johann Strauss. Pewnie dlatego doczekał się w parku pomnika, przy którym nie było łatwo o zdjęcie, bo turyści pozowali tam dość długo. Z bardziej znanych nazwisk, które według wiedeńczyków zasłużyły na swoje pomniki w tym miejscu, byli Schubert i Schindler (tu chyba kojarzyłam innego człowieka o tym nazwisku), ale znalazłyśmy także Zelinkę, Brucknera i Makarta (którego podpisano jako Hansa, a nie Johanna, co zaciekawiło mnie już przy pisaniu, bo teoretycznie to odpowiedniki tego samego imienia) oraz jedno nazwisko trudne do rozszyfrowania ze względu na zakrętasy liter.
Pod koniec zwiedzania minęłyśmy jeszcze Pałac Coburg, zbudowany w XIX wieku w miejscu dawnego bastionu dla księcia Ferdynanda Coburga, wywodzącego się z arystokracji niemieckiej. Udało mi się wyczytać, że cesarz Meksyku z dynastii Habsburgów – Maksymilian, wraz z małżonką, zostali jego rodzicami chrzestnymi.
Na koniec pierwszego dnia zwiedzania poszłyśmy się posilić do bardzo klimatycznej restauracji Pürstner, oferującego kuchnię austriacką, z czego osobiście postanowiłam skorzystać. Co prawda pokusiłam się o ser camembert w sosie żurawinowym, co niekoniecznie jest przysmakiem lokalnym, ale już typowo obiadowo zjadłam „starą/dawną zupę wiedeńską” 😉 Muszę przyznać, że przypadła mi go gustu, a i sam lokal był naprawdę przyjemny, z obsługą na czele. Gdy po posiłku zaczepiłam „naszego kelnera”:
– Can we pay?
Ten odparł żartobliwie:
– Of course.
Byłyśmy bardzo zadowolone, ale podróż była budżetowa i w obcej walucie, więc zaokrągliłam kwotę do zapłaty delikatnie.
– I want to pay 15€ and it will be tip for you – wyjaśniłam najprościej, o co mi chodzi, płacąc kartą.
– Thank you so much – uśmiechnął się kelner. – Goodbye, ladies, do widzenia! – rzucił serdecznie.
– Cześć, do widzenia! – dodał drugi, młodszy kelner.
Co prawda nie było nam dane tam wrócić, ale śmiało polecam 🙂 I zapraszam już na kolejny wpis, bo w Wiedniu spędziłyśmy jeszcze drugi dzień.