Muzea, których nie odwiedziłam wcześniej #1 Błękitny Baranek

Jakiś czas temu postanowiłam nadrobić kilka interesujących mnie muzeów, do których do tej pory nie było mi po drodze, ale cały czas potencjalna wizyta tam siedziała mi z tyłu głowy.

Pierwszym z nich okazał się Błękitny Baranek, a zatem zlokalizowany przy Chmielnej oddział Muzeum Archeologicznego w Gdańsku. Wybierałam się dość długo, bo kilka miesięcy, ale powód, że wreszcie się zmobilizowałam, choć na co dzień nie mam po drodze do Śródmieścia, był dość prosty. W muzeum powstała wystawa czasowa o dawnym gdańskim zamczysku i nie darowałabym sobie, gdybym jej nie zobaczyła.

Muzeum umieszczone było w starym spichlerzu, co miało wpływ na aranżację wnętrza. Będąc już wewnątrz, potrzebowałam chwili, by przyzwyczaić się do przechyłu podłogi, ale oswoiłam się i uznałam to wręcz za wyróżnik.

Już w kasach, poza biletem, otrzymałam cegiełkę, którą jako gość mogłam dodać do tworzonej makiety zamku, do czego jeszcze wrócę, ale co moim zdaniem było ciekawą formułą, dało mi jako zwiedzającej poczucie sprawczości i sprawiło, że naprawdę wczułam się w to miejsce.

Wystawa czasowa była pierwszą na trasie zwiedzania i wdrapując się po schodach w okolicy kas, trafiłam prosto na nią. Jak na archeologię przystało, temat zgłębiano od mniej odległych czasów, cofając się w przeszłość coraz bardziej. Nie zabrakło map i planów, a osobiście je uwielbiam, ale oczywiście znalazło się też multum „skarbów ziemi” 😉 Biżuteria, monety, naczynia, figurki, a nawet plakietki pielgrzymie – gablot było sporo. Pośród nich, ale i na planszach, znalazłam rzeczy, które przypominały mi, czego nauczyły mnie kurs przewodnicki i studia podyplomowe z gedanistyki. Był tam fragment pucharu typu Roemer, ilustracja z przedstawieniem obrazu „Portret kupca Georga Giesego”, a także gdyby nie te etapy mojej edukacji, nie miałabym pojęcia, czym są ofiary zakładzinowe, a motyw ów pojawił się dwukrotnie: na ilustracji był szkielet konia, zaś w gablocie – psa.

Dzięki znajomemu, który tam pracował i miał możliwość dołączyć do mnie tego dnia, zwróciłam uwagę na jeszcze kilka rzeczy, m.in. na figurki przedstawiające Madonnę, ale pozbawione głowy, przy czym jedną z nich omyłkowo wzięłam za figurkę pary w objęciach, bo układ szat i niezbyt widoczny punkt pęknięcia sprawiły, że wcale nie uznałam, że figurce czegokolwiek brakuje. Kolega wskazał mi również plakietkę ze świętym Jerzym – bez tego nie wypatrzyłabym tego motywu.

Oczywiście kluczowym elementem wystawy była makieta zamku, którą mieli zbudować sami zwiedzający. Pomimo faktu, że na planszy obok wyjaśniono, jak kiedyś tworzono mury i że stosowano tzw. wątek gotycki, powstała makieta okazała się niezłym eksperymentem psychologicznym. Ceglane ściany nie były szczególnie zorganizowane, a cegły miejscami połączono w sposób bardzo abstrakcyjny. Uznałam, że i ja podejdę zatem do zadania z fantazją i przykleiłam cegiełkę pod skosem, jednocześnie domykając szczelinę na kształt okienka. Kolega muzealnik podszedł do tej kreatywności z wyrozumiałością, aczkolwiek konstrukt niekoniecznie przypominał zamek, jakiego zapewne oczekiwali na starcie projektu. Byłam ciekawa efektu finalnego.

Kolejna sala rozpoczynała ekspozycję stałą i prezentowała w pewnym sensie pracę archeologów. Czaszki, odnoszące się do odwzorowywania krok po kroku wyglądu przedstawicieli dawnych społeczności, skojarzyły mi się z kryminalistyką i tym, jak kryminalistycy na bazie kości czaszki, nakładając kolejne warstwy, odtwarzają wygląd ofiar zbrodni, co pomaga przeprowadzać śledztwo.

W tej części pokazano też przykłady znalezisk paleobotanicznych i paleozoologicznych. Kolega zwrócił moją uwagę na figi, bowiem prawdopodobnie w dawnych czasach były częstym elementem diety, ale sprowadzano je głównie w formie przetworzonej – kandyzowane lub suszone. Jeśli ktoś pokusił się o ich hodowlę, czynił to raczej na własny użytek. Nie mogłabym przejść też obojętnie wobec czaszek i szkieletów.

Zdecydowanie najciekawszą strefą w muzeum była dla mnie tzw. uliczka hanzeatycka. Prezentowano tam różnego rodzaju kramiki i zajęcia, którymi parano się przed wiekami. Na początek mijało się stoisko z przyprawami. Obok leżał element, który przypominał notesik z rysikiem i rzeczywiście pozwalał wewnątrz z pomocą tzw. stylusa coś zapisać. Kolejno minęliśmy nieco przerażającą świniarkę (co pokazywało, że rysy twarzy średniowiecznych mieszkańców nie zawsze byłyby przyjemne dla współczesnych oczu), pralnię oraz łaźnię. Co ciekawe, w uliczce czaił się również… złodziejaszek. Moją uwagę zwróciły również elementy imitujące płonące lampy – ruch powietrza oddziaływał na kolorowe tasiemki, co robiło niesamowite wrażenie.

Dalej kolega opowiedział mi o plakietkach, m.in. pielgrzymich, a i pielgrzyma kroczącego szlakiem św. Jakuba udało się spotkać. Dowiedziałam się, jak istotnym narzędziem w warsztacie był miech, a także zobaczyłam nakrycia głowy, których dziś już nikt nie nosi. Tymczasem miotełkę z gałązek przy jednym z kolejnych stanowisk, kojarzyłam z własnego dzieciństwa. Nim przeszliśmy na drugą stronę sali, obejrzeliśmy jeszcze szwaczkę i bednarza przy pracy oraz minęliśmy żebraczkę.

W tej części natrafiliśmy już nie tylko na dorosłych, ale również na dzieci. Poza rzemieślnikami, wytwarzającymi wszelakie produkty, takie jak zbroje, wyroby z bursztynu czy buty, natrafiliśmy także na coś na kształt średniowiecznego gabinetu lekarskiego, a po plecach pacjentki wędrowały pijawki. Dalej mieściła się jeszcze karczma, a obok wędrował piekarz ze specyficznym wózkiem, który ciągnął sam.

Niedługo później znalazłam się w sali kinowej. Po seansie trwającym około kwadransa, ruszyliśmy na dalsze zwiedzanie. Krótką chwilę spędziliśmy, oglądając przedmioty związane z dawną higieną (muzeum nagrało nawet film), po czym przez wąski korytarz przeszliśmy wzdłuż tablic prezentujących informacje nt. samego spichlerza oraz pielgrzymek, bowiem chwilę później znaleźliśmy się w pomieszczeniu, gdzie plakietkom pielgrzymim można było się przyjrzeć naprawdę z bliska.

Kolega, zafascynowany kulturą Dalekiego Wschodu, z niemałą ekscytacją pokazał mi kolekcję tamtejszej porcelany. Wówczas przygotowywano do niej bogatsze opisy, ale według jego informacji, aktualnie są one już gotowe. Większość eksponatów reprezentowały naczynia chińskie, ale trafiły się tu też japońskie – według kolegi nie lada gratka – moja wiedza w tym zakresie każe zaufać mądrzejszym 😉 Kolekcja była na swój sposób wyjątkowa, bo w całości jej źródłem stały się wykopaliska, czego nie można powiedzieć o wielu naczyniach eksponowanych w muzeach czy pałacach. Pochodziła z XVII i XVIII wieku i była świadectwem ogromnej migracji takich wyrobów – zainteresowało mnie także, że przyczynili się do tego Portugalczycy, dzięki którym porcelana trafiła do Europy Zachodniej, a dalej m.in. do Gdańska.

Kolejne gabloty prezentowały „zwyklejsze” naczynia, a także zabawki imitujące przedmioty używane przez dorosłych, ale i służące rozrywce, jak np. kości do gry, skarbonki, instrumenty (okaryny i gwizdki) czy figurki. Pośród elementów codziennego użytku, takich jak np. grzebienie czy elementy garderoby, moim szczególnym zainteresowaniem obdarzyłam klucze i kłódki. W kilku ostatnich gablotach umieszczono m.in. monety, wagę z odważnikami, akcesoria podróżnicze, ale również skórzane wiadro czy kafle z wyobrażeniami świętych, np. Doroty czy Łukasza.

Wizyta w muzeum była dla mnie bardzo ciekawa i sama zastanawiałam się, czemu wybierałam się tam tak długo. I muszę powiedzieć jasno, z moim nastawieniem na odkrywanie, bez udziału kolegi moja wizyta byłaby niepełna. Tym samym bardzo dziękuję za jego zaangażowanie, a Wam polecam odwiedzić „Baranka” 😉

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *