Poznań – gratki dla biologa w miejscach pełnych historii

Spełniło się marzenie koleżanki i przejechałyśmy się zielonym tramwajem nr 17 na Rondo Śródka. A właściwie przystanek dalej, bo niby miały być dwa przystanki o tejże nazwie, a my chciałyśmy wysiąść za rondem. Na szczęście kolejny przystanek, końcowy dla tej linii, był porównywalnie odległy od naszego celu. Brama Poznania to interaktywne muzeum, do którego ciekawie się wchodzi, jakby labiryntem (ale ścieżka tworzy łamaną, więc nie ma jak się zgubić). Jeszcze ciekawiej jest w środku. Mając chwilę do wejścia, sprawdziłyśmy asortyment sklepiku. Z tej wyprawy zdecydowanie zwiozę mnóstwo pocztówek!

Po wejściu na wystawę kierował nas audioguide. Lektor mówił na co zwrócić uwagę, prowadził krok po kroku, a na koniec dawał czas na obejrzenie reszty eksponatów w indywidualnym tempie. Nim się w tym rozeznałam, w pierwszej z czterech sal miałam mieszane uczucia: na pierwszy ogień szły rzeczy, które wcale nie rzucały się w oczy, a to do tamtych ciągnęła mnie ciekawość! Każda przestrzeń miała hasło przewodnie, dotyczyła określonego zakresu historii i przedstawiała wybrane zdarzenia z tego okresu, postacie, wygląd grodu na Ostrowie Tumskim, a ponadto wyposażona była w stojące panele z fragmentami opowieści, ekrany interaktywne, filmy… Z niemałą przyjemnością odwiedzałam też salki dziecięce, choć lektor zawołał w słuchawce, że to przestrzeń dla dzieci i żebym wróciła na wystawę xD Zagrałyśmy też z koleżanką w quiz o Akademii Lubrańskiego i każda z nas zdobyła 3/3 punkty. Fajnie było też wejść na taras widokowy. Wówczas spodobał mi się budynek tzw. śluzy, który obecnie mieścił wystawę czasową i prawdopodobnie urzekł mnie dlatego, że był prosty, ceglany i skojarzył mi się z moim ówczesnym niepowtarzalnym miejscem pracy 😉

Wystawa czasowa dotyczyła zwierząt, nie była dla biologa szczególnie ambitna merytorycznie, ale dla dzieci jak najbardziej. Odwiedziłam dwie sale, z których w jednej z koleżanką ułożyłyśmy kaczkę z drewnianych puzzli – należało wybrać tylko te klocki, gdzie zapisano pokarmy, którymi wolno karmić kaczki. W drugiej salce wkręciłam się w robienie nietoperza z origami, a moja towarzyszka zniknęła mi z oczu. Z moim nietoperzem wyszłam na zewnątrz i szukałam koleżanki. Po chwili mnie znalazła:

– Jeszcze jest wystawa na dole. A ja się zastanawiam właśnie, gdzie ty jesteś.

– Robiłam nietoperza – pokazałam jej z niekłamaną dumą. – I chciałam, żebyś mi zrobiła zdjęcie, ale cię nigdzie nie było.

Wyszłam na totalnego dzieciaka. Lata pracy z dziećmi wychodzą 😉

Z kolejnym audioguidem udałyśmy się na Most Biskupa Jordana i do Katedry Św. Piotra i Pawła. Audioguide częściowo miał problem z namierzeniem, gdzie dokładnie jesteśmy. Po wejściu do kolejnych kaplic „myślał”, że weszłyśmy gdzieś indziej i albo sugerował nam wejście gdzieś, gdzie już byłyśmy, albo łapał dopiero przy kolejnych punktach zwiedzania. Jakkolwiek zwiedzało się ciekawie, nie przy każdym nagrobku potrzebowałam jego historii. Kluczowym obiektem była niewątpliwie schowana za kratą Złota Kaplica, z zewnątrz ozdobiona kilkoma figurami i położona najbliżej Mostu Biskupa Jordana, wewnątrz zaś zawierająca między innymi rzeźby Mieszka I oraz Bolesława Chrobrego, a naprzeciw nich pochowano tychże władców. Według informacji z zakupionego przewodnika w Katedrze znalazły się również prochy Mieszka II, Kazimierza Odnowiciela i Piastów wielkopolskich, np. Przemysła II. W podziemiach Katedry można było obejrzeć prawdopodobne groby dwóch pierwszych władców i misę chrzcielną, przy której dokonał się chrzest Polski. Mi osobiście najbardziej spodobał się rzeźbiony ołtarz i ambona, ale zaczęłam też zwracać uwagę na organy w kościołach.

Minęłyśmy muzeum zlokalizowane w budynku Akademii Lubrańskiego i miałyśmy jeszcze odwiedzić Rezerwat Archeologiczny. Nie ukrywam, że archeologia interesuje mnie w niewielkim stopniu, choć jako biolog „ożywiam się” na widok wykopanych szkieletów i tym podobnych 😉 Koleżanka przekonała mnie jednak, że nie będzie to duża przestrzeń do zwiedzenia, a ja uznałam, że skoro ona dała radę gnieźnieńskim królikom, których z takim uporem szukałam, to ja mogę popatrzeć, cóż archeolodzy znaleźli w ziemi. O dziwo okazało się to dużo ciekawsze, niż bym zakładała. Już w kasie okazało się, że mają przepiękne zakładki (za darmo) z roślinami uprawnymi. Nie było to sprawką przypadku, gościli bowiem akurat wystawę czasową „Słowiański zielnik”.

– Przyszłam z biolożką – pochwaliła się moja towarzyszka, a pani obdarzyła nas uśmiechem.

W pierwszej sali był film. Głos lektorki wydał się nam znajomy. Okazało się, że to archeolog z filmu z Muzeum Początków Państwa Polskiego, które zwiedzałyśmy dwa dni wcześniej. Fascynujący był dla mnie opis krok po kroku, jak radzili sobie dawni budowniczowie, gdy tworzyli gród. Potem obejrzałyśmy maleńką wystawę roślinną, a przechodząc dalej, szłyśmy po szklanej podłodze, pod stopami oglądając relikty dawnej zabudowy. Tę warstwowość dało się obejrzeć dokładniej w głównej salce, pozwalającej z trzech poziomów podziwiać pieczołowicie tworzony układ kamieni, pali i tym podobnych. Na koniec zajrzałyśmy ponownie do sklepiku i naszym zdaniem za bezcen (dwa złote!!!) nabyłyśmy pięknie ilustrowane przez panią związaną z muzeum książeczki o słowiańskich roślinach. Wychodząc, uznałyśmy zgodnie, że stanowimy idealny skład na tę wyprawę – historyk i biolog. Nie dość, że każda znalazła coś dla siebie, to mogłyśmy się uzupełniać 🙂

Po oddaniu systemów słuchawkowych skierowałyśmy się mostem nad Wartą na zachód w poszukiwaniu jednego z serii ciekawych graffiti z wierszem. Ten konkretny był autorstwa Stanisława Barańczaka, którego koleżanka bardzo lubi. Przyznam, że ten konkretny „Jeżeli porcelana to wyłącznie taka” trafił również do mnie. Na budynku obok widniał malunek psa warczącego na własne odbicie w lustrze.

Na poszukiwanie kolejnych wierszy planowałyśmy udać się później. Tymczasem nogi poniosły nas nad jezioro. A dokładniej Jezioro Maltańskie, gdzie zamierzałyśmy przejechać się kolejką wzdłuż. Czekając na odjazd, przysiadłyśmy w parku na trawie. I pewnie koleżanka delektowałaby się tą chwilą do samej godziny startu, ale ja na widok podjeżdżającej kolejki już przebierałam nóżkami. Chciałam zająć miejsca z dobrej strony, by móc zobaczyć jak najwięcej, no i marzyło mi się zdjęcie na tle naszego środka transportu 😉 Ostatecznie poszłyśmy na kompromis i ruszyłyśmy ku kolejce na kilka minut przed.

Przyznaję, ekscytowałam się jak dziecko! Nawet towarzyszące nam dzieci nie wydawały się tak wpatrzone w widoki za oknem (bez szyby). Na początku widoczna była głównie tafla jeziora z towarzyszącą mu fontanną. Obserwowałyśmy też, jaka zabudowa stanowiła jego tło. Po naszej stronie w pewnym momencie minęliśmy dość sporą rzeźbę… z piasku (lub dającą takie złudzenie). Ta przedstawiała postaci, dalej była jeszcze spora żaba. Ustawiono ją obok przystanku Ptyś, ale chwilę później zatrzymywaliśmy się jeszcze na stacji Balbinka. Odcinek za nią był głównie leśny. Stacja końcowa nosiła nazwę Zwierzyniec i była tam droga prowadząca do ZOO. My jednak ograniczyłyśmy się do zakupu pocztówki i fotki z tabliczką z nazwą przystanku. Dalszy plan zakładał spacer pieszo wzdłuż jeziora od strony południowej.

Szłyśmy lasem i koleżanka prowadziła nas z pomoca GPS-a, uprzedzając mnie o atrakcjach, które mogłyby mnie zainteresować. Należało do nich mauzoleum Mielochów. Moja towarzyszka nie podchodziła do tabliczki wraz ze mną i gdy do niej wróciłam, przepytała mnie, czego się dowiedziałam o tych ludziach. Później natrafiłyśmy jeszcze na pomnik poświęcony pamięci harcerzy i harcerek wielkopolskich, poległych w latach 1918-1920 oraz 1939-1956. Niesamowite emocje przyniosło nam też spotkanie z padalcem, który pełzł w poprzek ścieżki tuż przed naszymi stopami!

Wkrótce wyszłyśmy na asfaltowe drogi i chociaż korciło mnie odwiedzenie osiedla Zodiak, odpuściłyśmy, gdy okazało się zwykłym blokowiskiem. Skręciłyśmy zatem w prawo w główną ulicę. Na naszej trasie zobaczyłam drzewka posadzone w beczkach na kształt puszek Pepsi i nie mogłam nie skojarzyć tego z gdańską Szafarnią. U nas przynajmniej obyło się bez lokowania produktu, to i beczki ładniejsze. Dotarłyśmy do Galerii Malta, gdzie zakupiłam powerbanka (poprzedni miał problem z łączeniem się z kablami, a na dniach, pośród zieleni, nie miałabym jak inaczej podładować telefonu) i gdzie zjadłyśmy obiad. Z drugiego piętra miałyśmy niesamowite widoki.

Zregenerowane udałyśmy się tramwajem na Jeżyce, aby popodziwiać lokalną secesję w architekturze. Wysiadłyśmy przystanek za Rynkiem Jeżyckim i wracałyśmy niejako w jego stronę, krążąc w labiryncie ulic w sposób na wpół rozplanowany. Poza kamieniczkami wypatrzyłyśmy dwa ciekawe ceglane obiekty: budynek Szkoły Podstawowej nr 36 oraz Kościół Najświętszego Serca Jezusa i Św. Floriana. Zależało nam jeszcze na zobaczeniu dwóch graffiti z wierszem. Mi zamarzył się Zbigniew Herbert, natknęłyśmy się na tytuł „Nigdy o Tobie”, część linijek zasłaniała jednak korona drzewa i trzeba było zmieniać kąt widzenia, by przeczytać całość. Z kolei koleżanka chciała znaleźć wiersz Różewicza o Słowackim. Natknęłyśmy się również na Pomnik Poległych w Powstaniu Poznańskim 28-30 czerwca 1956 r. w okolicy Szpitala im. Raszei. Ponadto skręcałyśmy tam, gdzie były ciekawsze widoki, trzymając jedynie mniej więcej kierunek na Roosevelta, gdzie zrobiłyśmy sobie wspólne zdjęcie pod mijaną dzień wcześniej kamienicą z numerem 5.

Tą ulicą wróciłyśmy w stronę parku przy Teatrze Wielkim. Spędziłyśmy tam chwilę, piknikując na trawce i delektując się jeszcze ostatnim wspólnym dniem wyprawy.

Na koniec postanowiłyśmy uzupełnić naszą listę obiektów o kościół Św. Marcina, skoro nawet lokalny przysmak nawiązuje do tego patrona. Po drodze zapozowałam z rzeźbionym panem Taylorem, ale jakie było moje rozczarowanie, gdy okazało się, że pomnik prezentował innego Taylora – ekonomistę, nie biologa. Podejrzewam za to, że nikt dawno się tak nie ekscytował na jego widok jak ja, nim wyprowadziłam się z błędu. Ciekawym przeżyciem był też spacer remontowaną uliczką między dwoma kamienicami, która mocno straciła na szerokości przez rozstawione ścianki z blach, za to zyskała w ten sposób niepowtarzalny, zupełnie nieturystyczny, a jednak intrygujący klimat. Znalazłyśmy też napisy na chodniku i malunek koziołków na ścianie. Sam jednak kościół okazał się zamknięty, więc obejrzałyśmy go tylko z zewnątrz.

W drodze do hostelu natrafiłyśmy jeszcze na wagę. Stała sobie zwyczajnie przy ścianie nieopodal „lwiej skały”. Weszłyśmy z ciekawości, ale dodawała ładnych parę kilogramów, czego nie uzasadniała waga naszych plecaków 😉 Byłaby to jednak prawidłowa waga kobiety mojego wzrostu według doczepionej tam tabelki ze standardami sprzed kilkudziesięciu lat. Na koniec odwiedziłyśmy jeszcze Plac Wolności, gdzie obejrzałyśmy pomniki, architekturę wokół i plenerową wystawę o historii… polskiego złotego. Ostatnia prosta poprowadziła nas wzdłuż kościoła Najświętszego Zbawiciela, Uniwersytetu Adama Mickiewicza i Teatru Wielkiego. Koleżanka przysiadła na ławeczce z podobizną księdza profesora Stanisława Kozierowskiego, który współzakładał wspomnianą uczelnię. Tymczasem ja posyłałam spojrzenie ku pegazowi na dachu teatru.

Następnego dnia każda z nas też miała „pofrunąć” w swoją stronę… Ale o tym przeczytacie już w Nowym Roku!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *