Dzień rozpoczęłyśmy od śniadania w naszym hotelu i przejazdu do Poznania.
Tamtejszy dworzec, podobnie jak bydgoski, swym kształtem budził skojarzenia u koleżanki, tym razem kulinarne, bo uznała, że wygląda niczym chlebak. Zrozumiałam jej perspektywę dopiero wtedy, gdy zobaczyłam nowoczesny budynek niemal w całości. I chyba paradoksalnie piękniejszy był dla mnie na pewno starszy budynek tzw. Dworca Letniego.
Już w drodze do hostelu zobaczyłyśmy parę atrakcji. Ze względu na moje miejsce pracy zależało mi na zdjęciu na tle Ronda Kaponiera, ale okazało się, że nikt nie wpadł na to, by je podpisać. Odbiłyśmy w prawo, w ulicę Święty Marcin, jedną z ważniejszych arterii, bo prowadzących na Stare Miasto. W tamtej chwili jednak marzyłyśmy o zrzuceniu bagażu, zatem cieszyłyśmy oko tylko pobliskimi atrakcjami. Zapozowałam z panem Paderewskim przy Akademii Muzycznej jego imienia. Obejrzałyśmy z zewnątrz Zamek Cesarski. Jeszcze bardziej interesującym akcentem dla mnie, tak naprawdę na własną rękę czytającej o historii najnowszej, był pomnik upamiętniający ofiary czerwca 1956 roku. A że umieszczono go na Placu im. Adama Mickiewicza, to i nasz wieszcz narodowy miał tu swój pomnik. Dalej szłyśmy przez park, również jego imienia, a tłem tego pięknego krajobrazu była bryła Teatru Wielkiego – cudny widok! <3
Po zaaklimatyzowaniu się w hostelu, powędrowałyśmy na Stare Miasto. Natrafiłyśmy na naszej trasie chociażby na Pomnik Państwa Podziemnego. Po drodze podziwiałam szczególnie budynek, który jednoznacznie skojarzył mi się z gdańskim manieryzmem. Wypatrzyłam też pomnik Karola Marcinkowskiego i fontannę nieopodal. Ostatecznie pokręciłyśmy się w okolicy Ratusza i aż się zakręciłam, z lekka tracąc orientację 😉 Obejrzałyśmy kamieniczki, bardzo kolorowe, strojne, z ciekawymi malunkami i płaskorzeźbionymi zdobieniami. Przycupnęłam na skraju Fontanny Marsa, obejrzałam Fontannę Prozerpiny, a potem podziwiałam bryłę Ratusza. Koleżanka zaciągnęła mnie pomiędzy mniejsze uliczki, na Różany Targ, by pokazać Studzienkę Bamberki. Na koniec zajrzałyśmy po pamiątki do punktu informacji turystycznej, a ja lekko skołowana mnogością uliczek pomiędzy kamienicami, poprosiłam o wskazanie drogi do Rogalowego Muzeum.
Mało brakowało, a wymarzonego pokazu rogalowo-koziołkowego byśmy nie obejrzały. Warto tę atrakcję zarezerwować wcześniej, ale udało nam się dostać bez rezerwacji, choć nieco rzutem na taśmę. Dlatego moja towarzyszka zajęła miejsce z tyłu, mi sugerując siedzenie z przodu z dziećmi, choć śmiało byśmy zmieściły się obie i nikomu przy tym nie zasłaniały. Uznała jednak, że z nas dwóch to ja byłam niczym dziecko ciągnące mamę do atrakcji, więc zasiadłyśmy wedle jej życzenia 😉 I przyznaję, cieszyłam się jak dziecko, ale panowie prowadzący pokaz mieli tak niesamowitą charyzmę i poczucie humoru, że obie bawiłyśmy się lepiej, niż gdyby ktoś nas zabrał na kabaret. Na początek pierwszy z prowadzących zaznajomił nas z lokalną gwarą.
Myce to były czapki, które rozdał na początku chętnym do pomocy dzieciom. Tytka to papierowa torebka. Bryle czyli okulary stanowią pojęcie na pewno znane również poza Wielkopolską. Na nasze kopytka mówią tam szagówki, a jak wie chyba każdy Polak, u nich ziemniaki, zwane też kartoflami, to po prostu pyry. Chechy to dla poznaniaka zarośla. Najciekawsze jest powszechnie używane „tej”, gdyż tak naprawdę nikt nie wie, co ono znaczy.
Przeszliśmy też przez słownik smakołyków 🙂 Szneka z glancem to nasza drożdżówka z lukrem, choć podobno Kaszubom ichnie określenie też nie jest obce. Aprykozy to brzoskwinie lub morele. Najfajniejsze wydały mi się „świętojanki”, które tak naprawdę jednym słowem określają czerwone porzeczki najbardziej dojrzałe w noc świętojańską 😉
Przyszła i pora na części ciała. Powszechnie znana jest makówka, nieco mniej kluka czyli nos oraz kielochy – zęby. Stąd kielczyć się oznacza śmiać się 🙂 Po sycących rogalach świętomarcińskich na pewno urośnie nam kałdun czyli brzuch, a gdy osiągnie bardzo duże rozmiary, zyska przy tym miano „korbol”. Nie zaskoczyły mnie za to poznańskie określenia na nogi i stopy – giry i syry 🙂
Wiaruchna to ludziska czyli cała grupa ludzi, ale każda płeć ma też swoje określenie. Mela to kobieta, zaś mężczyzna to szczun – „uroczo” 😉 Są jeszcze dzieci czyli gzuby. Jako dziecko słyszałam czasem i ja, że jestem rojber czyli urwis, ale w Wielkopolsce i starsze urwisy mają swoje określenie – to ejbry, a gdy osiągną wiek dojrzały, ale urwisowatość im nie przejdzie, to są i penery.
Więcej ciekawych określeń, już po urlopie, znalazłam tutaj.
Prowadzący poćwiczył z nami również zaśpiew wielkopolski, bazując na pozornie zwykłym „dzień dobry”. Poznaliśmy także historię budynku, w którym właśnie się znajdowaliśmy. Liczył sobie 550 lat jako jeden z najstarszych w okolicy. Renesansowy strop został odkryty przez przypadek, zachowały się oryginalne kolory, bo były odsłonięte dopiero niedawno, wcześniej tynk chronił je chociażby przed blaknięciem od promieni słonecznych. Za naszymi plecami była ceglana, licząca sobie 650 lat, ściana. To ponoć jedna z pierwszych murowanych ścian w Poznaniu. Otwory widoczne do dziś, dawniej mieściły belki (maculce) do rusztowania. Podłoga była najmłodsza, ledwie pięcioletnia, bo stanowiła rekonstrukcję oryginału 😉 Chyba w żadnym miejscu podczas tej wycieczki tak pilnie nie notowałam wszystkiego, co się dało.
Wreszcie przeszliśmy do pokazu wyrobu rogali świetomarcińskich z drugim z prowadzących. Na początek poznaliśmy samą genezę nazwy. Święty Marcin był rzymskim żołnierzem. Przedstawiano go na koniu w towarzystwie żebraka. Obciął on mieczem swoją pelerynę, by biedak mógł się przyodziać. Później w tym samym płaszczu przyśnił mu się sam Jezus. Po tej wizji święty Marcin postanowił opuścić wojsko i pomagać ludziom. O tej historii usłyszał lokalny cukiernik. Myślał nad nią tyle, że zasnął i przyśnił mu się święty Marcin z koniem „gamoniem” (słowa opowiadacza), który zgubił podkowę. Na ten kształt cukiernik upiekł swoje ciasto i był rogal, kształt znany nam do dziś. Cukiernik rozdał je potem, ale nie wszystkim – biedni dostawali, a bogaci płacili za ów smakołyk.
Tymczasem w trakcie pokazu kolejne dzieciaki pomagały w wyrabianiu, wałkowaniu ciasta, krojeniu go szablą (był efekt wow!) na charakterystyczne trójkąty. Ciasto rosło dzięki drożdżom, co zajmuje nieco czasu, więc część pokazu przeprowadzono na takim już wyrośniętym. Pocięte ciasto wypełniono masą, której bazą był biały mak. Zwijanie zostawiono najmniejszemu z chłopców, który był bardzo pocieszny, gdy próbował nacinać rączką drewnianego nożyka zamiast „ostrzem”. Pan miał jednak niesamowite podejście do dzieci. Polukrował na koniec rogala i posypał orzechami. Drugi z prowadzących rozdał każdemu kawałek na spróbowanie. Dostaliśmy też dyplomy świadczące o nabyciu umiejętności wyrabiania tego przysmaku. Pokazowy rogal miał zgodnie z wytycznymi mieścić się w wadze z zakresu 150-250 gramów i zgadywaliśmy, ile może mieć dokładnie. Tu nawet moja towarzyszka włączyła się do zabawy. Rogal miał 245 g i niestety koleżanka była większą pesymistką w tej kwestii. Dodatkową atrakcję tego jednego pokazu dziennie stanowiło oglądanie z okien Rogalowego Muzeum słynnych Koziołków Poznańskich z hejnałem w tle. Nie powiem, jest to ciekawe na raz, trwa kilka minut i gromadzi tłumy gapiów na rynku, ale jak dla mnie, ten jeden raz wystarczy 😉
Po wyjściu skierowałyśmy swe kroki do kościoła Świętego Stanisława. Momentalnie skojarzyłam tę świątynię z barokiem, bo na jej widok przed oczyma stanął mi kościół Świętego Ignacego Loyoli w Gdańsku (jeden z dwóch przedstawicieli tego stylu obok Kaplicy Królewskiej). O ile jednak przypadła mi do gustu zdobna fasada poznańskiej fary, o tyle wnętrze wydało mi się dość ciężkie i mroczne, szczególnie za sprawą wąsko rozmieszczonych masywnych, bordowych kolumn. Niewątpliwie atrakcyjności wnętrzu dodawały malowane i płaskorzeźbione sklepienia. Dodatkowo w odwiedzanych przez nas kościołach doszukiwałam się stacji drogi krzyżowej przedstawiającej Weronikę, bo inna jej imienniczka była moją patronką od bierzmowania.
Po wyjściu z kościoła skierowałyśmy się w stronę Fontanny Apolla, chyba mojej ulubionej z okolic rynku. Natrafiłyśmy też na miejsce, gdzie wyróżniono w kostce przebieg murów miejskich (z okresu od XIII wieku do drugiego rozbioru).
Kolejnym etapem naszej poznańskiej wyprawy było Muzeum Narodowe. W jego okolicy stał budynek, który miał awangardowy kształt i kojarzył się ze skałą rodem z „Króla Lwa”, na której Simba został zaprezentowany zwierzęcej społeczności. A samo muzeum powstało jako Muzeum Cesarza Fryderyka III, później stając się Muzeum Wielkopolskim, a ostatecznie Muzeum Narodowym. W środku zainteresowała nas wystawa czasowa „Choroba jako źródło sztuki”. Tytuł był intrygujący sam w sobie, nie tylko dla mnie jako biologa. Prezentował sztukę współczesną, więc nie wszystko mnie interesowało, ale nawiązywał do ludzkiego ciała i jak choroba może wpływać na człowieka i jego odbiór przez otoczenie. Najbardziej zainteresowały mnie obrazy ze szkieletami oraz mocno powiększone zdjęcie sieci naczyń krwionośnych, prawdopodobnie z oka.
Wystawę stałą zwiedzałyśmy dłużej, choć koleżanka już była tam wcześniej i zdecydowanie to ode mnie zależało tempo tej wizyty. Za to ona wiedziała już, co interesuje ją najbardziej i jakie znajdzie smaczki. Nie odmówiła sobie zdjęcia z wizerunkiem Stanisława Augusta Poniatowskiego, ja zaś ucieszyłam się na widok gdańskiego krajobrazu z Żurawiem 😉 Do obejrzenia była sztuka polska (współczesna sztuka jak zawsze wzbudziła moje najmniejsze zainteresowanie) oraz europejska z podziałem na kraje (znalazły się tu m.in. Hiszpania, Niemcy czy Włochy). Niewątpliwie z dużą ciekawością odwiedziłam część poświęconą sztuce starożytnej. Szczególnie Egipt jest tematem mniej eksponowanym w muzeach i tutaj skupiłam się bardziej niż na powszechniej wspominanych Grecji czy Rzymie. Koleżanka zainteresowała się lustrem, dzięki któremu można było sobie wyobrazić, jak wyglądałby nasz portret trumienny, a pozostając już w temacie, zobaczyłam znany mi z warszawskiego muzeum POLIN „Taniec śmierci”. Ponownie dałam się też zaintrygować rzeźbie średniowiecznej, co jest niemałym paradoksem, bo przed kursem epoka średniowiecza interesowała mnie najmniej ze wszystkich.
Po odwiedzeniu dwóch muzeów stwierdziłyśmy, że czas się posilić. Znalazłyśmy pizzerię przy ulicy Nowowiejskiego i przyznam, że to była chyba najciekawsza pizza, jaką w życiu zjadłam – z kurczakiem, brzoskwiniami i pestkami dyni. Wydawała się ogromna, ale dzięki temu, że miała cienkie ciasto, a kawałki brzoskwiń sprawiały, że nie była sucha, bez problemu pochłonęłam całą swoją porcję. Po obfitym obiedzie miałyśmy siłę na zwiedzanie, tym razem terenów zielonych. Kierując się na Cytadelę, minęłyśmy po drodze dwa kościoły – Św. Józefa w randze bazyliki mniejszej oraz Św. Wojciecha. W pobliżu umiejscowiono kamień upamiętniający ważne postacie dla rozwoju lokalnej turystyki, ufundowany przez PTTK. Jako przewodnik PTTK ucieszyłam się na ten widok i obejrzałam głaz z każdej strony. Kawałek dalej mieścił się jeszcze Cmentarz Zasłużonych Wielkopolan. Ciekawą formę miał również zlokalizowany już za skrzyżowaniem Pomnik Armii Poznań.
A my pod wiaduktem skierowałyśmy się na północ. Miejsce było intrygujące z dwóch powodów. Wypatrzyłam tam najdłuższe znane mi graffiti, przedstawiające dziewczynkę i wpatrzonego w nią jamnika, które to przedstawienie zajęło większość długości ściany tunelu. Gdy zaś opuszczałyśmy tunel i koleżanka obróciła się w moją stronę, akurat nad moją głową przejechał pociąg. Ekscytowałam się tą sytuację równie mocno jak ona i trochę żałuję, że nie mogłam jednocześnie widzieć tego jej oczami.
Na obszarze Cytadeli znajdowało się między innymi Muzeum Armii Poznań, ale my wolałyśmy przejść się na świeżym powietrzu. Tak naprawdę skupiłyśmy się na kilku położonych obok siebie cmentarzach, najwięcej czasu spędzając na Cmentarzu Wojennym Wspólnoty Brytyjskiej. Dzielił się pozornie na dwie części, po jednej stronie mieszcząc nagrobki poległych podczas pierwszej wojny światowej, po przeciwnej – podczas drugiej wojny światowej. Dopatrzyłyśmy się jednak pośród tych pierwszych także osób poległych w latach czterdziestych. Nie wszyscy byli wymienieni z nazwiska, ale większość ofiar wojny jednak nie została pochowana anonimowo. Na płytach widniały informacje także o randze wojskowej, pełnieniu roli lekarza, nazwie jednostki wojskowej, do której należeli żołnierze itp. Tuż obok mieściły się kwatery Polaków, głównie wielkopolan, poległych w różnych okolicznościach, np. w obozach karnych, więzieniach i podczas walk. Dalej umieszczono dość rozległy cmentarz radziecki. Na koniec natknęłyśmy się na groby polskie, głównie z pierwszej połowy XX wieku, ale z datami śmierci niesugerującymi związków z jakimikolwiek działaniami wojennymi. Minęłyśmy też pomniki poświęcone piechocie oraz lotnikom. Odbijając nieco na północ dopatrzyłyśmy się prawdopodobnie pozostałości dawnego fortu.
Ruszyłyśmy w stronę Parku Sołackiego, ale niestety tam nie dotarłyśmy. Gdy znalazłyśmy się w Parku Adama Wodziczki, złapał nas ulewny deszcz. Skłonił nas do schowania się pod wiaduktem, złożonym tak naprawdę z dwóch części, po których biegły tory, przedzielonych kratką, która przepuszczała strugi deszczu. Podobnie jak kilka innych osób przebywających akurat w parku, ustawiłyśmy się przy filarze wiaduktu z tej strony, z której opady doskwierały najmniej. Z jednej strony w oddali było słychać burzę (na szczęście dla nas potem przeszła bokiem), co zaburzało (cóż za gra słów!) poczucie bezpieczeństwa, z drugiej chichrałyśmy się, wołając co chwilę:
– Jadą nade mną pociągi!!! 🙂
Gdy deszcz ciut spasował, rozłożyłyśmy parasol i podreptałyśmy równym tempem na najbliższy przystanek tramwajowy. Okazało się jednak, że biletów nie kupimy u motorniczego, a najbliższy automat znajduje się dwa przystanki dalej czyli dokładnie tam, gdzie zamierzałyśmy wysiadać. Uniknęłyśmy największej ulewy, siedząc pod wiatą przystanku, ale w pewnym momencie uznałyśmy, że lepiej nie będzie, a zamiast być mokre na przystanku, możemy zmoknąć i lada moment osuszyć się w hostelu. Po drodze kierowcy ochlapywali nasze stopy, a woda była niezwykle ciepła i paradoksalnie, gdyby nie fakt, że zamierzałam ubrać te sandały nazajutrz, całkiem by mnie ta sytuacja bawiła i chyba jedyny raz w życiu nie byłam jakaś zła za to ochlapanie. Później po prostu wspomagałam się suszarką, by kolejnego dnia ubrać jednak pakiet sukienka + sandały 🙂 Tymczasem na naszej trasie znalazły się Jeżyce, choć ledwie musnęłyśmy tego secesyjnego klimatu. Z drugiej strony ulicy Roosevelta podziwiałyśmy kamienicę numer 5, w której zamieszkiwali książkowi Borejkowie ze wspominanej już „Jeżycjady”. A po powrocie zaserwowałyśmy sobie solidną porcję ciepłej herbaty 😉 I uznałyśmy, że na spokojny spacer po Jeżycach, z których musiałyśmy zrezygnować pierwszego poznańskiego dnia, przyjdzie czas nazajutrz.