Klimat jesienny wpasowywał się idealnie w klimat miejsca, które postanowiłyśmy odwiedzić. „-łyśmy”, bo inicjatywa powstała w babskim gronie kilku dziewczyn z kursu przewodnickiego, ale ostatecznie pojechałam z dwiema dziewczynami i chłopakiem jednej z nich. Padło na 10 listopada 2018 roku. Celem naszego wyjazdu był dawny obóz Stutthof.
Zależało mi na wizycie w tym miejscu, a jednocześnie się jej obawiałam. Interesując się drugą wojną światową, niejednokrotnie czytałam o Oświęcimiu, szczególnie z perspektywy codziennego życia więźniów i eksperymentów medycznych, jakie tam prowadzono. Człowiekowi towarzyszą wówczas mieszane emocje. Z jednej strony, jakkolwiek dziwnie to zabrzmi, temat jest ekscytujący, bo trudno wobec niego przejść obojętnie i szczególnie dla nas, młodych, wychowywanych w dość spokojnych czasach, cała sytuacja może się wydawać trudna do wyobrażenia, dlatego tak cenne są wszelkie zachowane relacje i źródła. Z drugiej strony trudno wyzbyć się dreszczy i nie każdy ma na tyle silną psychikę, by móc o tym czytać, nie wspominając już o oglądaniu dawnego miejsca kaźni.
A jednak, gdy padła ta propozycja, czułam, że powinnam i że chcę. To ważny element lokalnej historii.
Chociaż po drodze radośnie trajkotaliśmy, wystarczyła wysiadka na okolicznym parkingu, by momentalnie wejść w inny tryb. Byliśmy w pełni skupieni, wręcz wyciszeni. Po przekroczeniu bramy jeszcze trochę zostało w nas organizacyjnego zawirowania. Zapłaciliśmy za wstęp, zapoznaliśmy się z publikacjami dostępnymi w sklepiku (i nabyliśmy co nieco), po czym ruszyliśmy zwiedzać.

Zwiedzać. To słowo wydaje mi się tu tak bardzo nie na miejscu. Trochę zachowywałam się jak turysta, bo robiłam zdjęcia, oglądałam kolejne obiekty i sczytywałam muzealne tablice. A jednak było to dalekie od rekreacji. Było czymś więcej. Zanurzeniem się w tej historii, której na szczęście nie musieliśmy przeżywać na własnej skórze.
Początkowo chyba oddziaływała na nas bardziej świadomość miejsca, do którego przyjechaliśmy, niż okropieństwo widoków, bo te były wręcz miłe dla oka. Oczko wodne z domkiem dla ptaków (?), a za nim zadbany budynek z cegły. Zielony trawnik wokół, delikatnie obsypany liśćmi, a w tle feeria jesiennych barw koron drzew. Budynek komendantury wcale nie robił upiornego wrażenia.

Weszliśmy do strefy tuż za nim, gdzie mieściło się kino. Dowiedzieliśmy się, że na seansie będą z nami również zwiedzający zza granicy, więc film zostanie wyświetlony z polskimi napisami. Usiedliśmy dość blisko, grupa kilku młodych mężczyzn ulokowała się kilka rzędów za nami. Seans składał się z dwóch części. Pierwsza prezentowała nagranie Armii Radzieckiej z 1945 roku – co zostało z obozu po wojnie. Najbardziej zapadły mi w pamięć… buty. Drugi film dotyczył procesu nadzorczyń przeprowadzonego rok później. Jego częścią była wizja lokalna obozu i to mocno działało na wyobraźnię, kreując jakiś wycinek obrazu, jak mogła wyglądać rzeczywistość obozowa. Dlatego zupełnie niezrozumiała była dla nas reakcja niemieckojęzycznych turystów, którzy momentami wybuchali śmiechem. Choć muszę przyznać, że za mało miałam do czynienia z językiem niemieckim, by wiedzieć, co ich tak rozbawiło. Mogę mieć jedynie odrobinę nadziei, że nie było to związane z treścią nagrań.


Następnie na naszej trasie znalazły się dwa podłużne budynki. Zawartość jednego korespondowała z kadrami z filmu. Za szybą umieszczono stertę butów, które odbierano więźniom. Hałda była naprawdę sporych rozmiarów. W drugim budynku zapoznaliśmy się z materiałami dotyczącymi błogosławionych męczenników obozu Stutthof. Temat był mi szczególnie bliski, bo już jakiś czas wcześniej kojarzyłam postaci takie jak księża Komorowski, Rogaczewski czy Górecki, którzy byli zresztą patronami gdańskich ulic. Wszyscy trzej byli internowali w Viktoriaschule, który to budynek mieścił przez pewien czas Wydział Biologii, którego jestem absolwentką – może dlatego tak zapadli mi w pamięć. Nie znałam natomiast postaci siostry Julii Rodzińskiej. Zmarła też w innych okolicznościach niż zamordowani księża, padła bowiem ofiarą tyfusu. Ponadto uwieczniono kilku męczenników, którzy przebywali w tutejszym obozie, ale zginęli w innych obozach.


Wkrótce przekroczyłyśmy pierwszą z bram. Więźniowie nazywali ją „Bramą Śmierci” i prowadziła do tzw. starego obozu. Towarzyszył jej drut kolczasty, co potęgowało poczucie znalezienia się w alternatywnej rzeczywistości. Siąpił deszcz, a oczy dostrzegały tylko najbliższą przestrzeń, ograniczoną barakami po obu stronach, z fundamentami dawnej kuchni obozowej pośrodku, z zamgloną linią drzew gdzieś na horyzoncie.


Zajrzeliśmy najpierw do baraków po naszej prawej. Tutaj więźniowie trafiali po przybyciu do obozu, przechodząc tzw. kwarantannę. Uczono ich musztry i poznawali warunki obozowe. Pierwsza z wystaw mówiła o Wolnym Mieście Gdańsku i polskich organizacjach, które tam działały. Moją uwagę zwróciła przede wszystkim mapa – wiele nazw dziś kojarzymy z gdańskimi dzielnicami. Wymienione w tej części nazwiska dziś w dużej mierze są mi już znane, ale w momencie zwiedzania kojarzyłam raczej najbardziej oczywiste – jak np. Forstera.


Dalej mogliśmy poczytać o początkach okupacji niemieckiej, obronie Westerplatte czy Poczty Polskiej w Gdańsku i pierwszych aresztowaniach. Na okupowanych terenach lokalną ludność często wykorzystywano do pracy przymusowej i to, co mocno zwróciło moją uwagę, to fakt, że obowiązek ten obejmował także dzieci, które ukończyły 14 lat!

Kolejne części wystawy przeprowadzały nas przez etapy powstania i rozbudowy obozu Stutthof. Już od pierwszego dnia wojny w Gdańsku istniały cztery miejsca internowania więźniów: wspomniana Viktoriaschule, Biskupia Górka, więzienie przy ulicy Strzeleckiej i Nowy Port. Nazajutrz dołączył do nich Stutthof. Ostatnim miejscem w obrębie Wolnego Miasta Gdańska był, od 10 września, Grenzdorf. Działacze polonijni osadzeni w Stutthofie już w 1939 roku, zostali rozstrzelani w 1940 roku, część z nich 11 stycznia, a część w Wielki Piątek, przypadający tamtego roku 22 marca.


Na dalszym etapie można było poznać strukturę organizacyjną obozu. Komendantem w pierwszych latach był Max Pauly, a po nim Paul Werner Hoppe, aż do rozwiązania obozu 9 maja 1945 roku. Liczba SS-manów stanowiących załogę Stutthofu również sukcesywnie rosła, we wrześniu 1944 roku osiągając ok. 1100 osób. Przybywało więźniów, od kilkuset na początku do kilkudziesięciu tysięcy pod koniec 1944 roku (licząc z podobozami). Sam obóz był rozbudowywany, co na wystawie prezentowały stosowne ilustracje, a w kolejnej części także makiety. W tej części wystawy zainteresowała mnie również historia jedynej udanej ucieczki z obozu – w relacji uciekiniera Włodzimierza Steyera.
Następna strefa była poświęcona eksterminacji ludności żydowskiej. Zauważyłam, że zamiast klasycznych tablic rozwieszono nadrukowane płótna. Zapisano tam chociażby, że antysemickie postawy w III Rzeszy kształtowały się w dwudziestoleciu międzywojennym na całe lata przed wybuchem II wojny światowej, a na konferencji w Wannsee w styczniu 1942 r. podjęto decyzję co do „Ostatecznego Rozwiązania Kwestii Żydowskiej” co miało się równać zagładzie 11 milionów europejskich Żydów. Sama ta liczba wydaje się oszałamiająca. Pośród ofiar samego Stutthofu było ich 28 tysięcy.

Pośrodku salki znajdowały się też intrygujące eksponaty. Cegły z żydowskimi nazwiskami, fiolki i strzykawki… a to tylko część puli. Jako biolog nie potrafię się wyzbyć swoich okołomedycznych zainteresowań, choćby w tym kontekście wydawały się makabryczne. Wizyty w muzeach, gdzie pośród eksponatów jest dawny ekwipunek medyczny, zawsze sprawiają, że się ożywiam. I chyba był to jeden z takich punktów zwiedzania, który zapamiętam na dłużej.

I odczucia, jakie mi towarzyszyły. Już wcześniej odczuliśmy wszechobecną wilgoć. Przyjechaliśmy do Stutthofu w listopadzie, dość solidnie ubrani, a mimo to było nam zimno. Co dopiero mogli czuć więźniowie, którzy nie mieli ciepłych płaszczy czy butów?
Kolejna strefa pozwoliła nam wczuć się w obozowe realia. Zobaczyliśmy zatrważająco ubogą rozpiskę racji żywnościowych w stołówce, umywalnię, toalety, prycze, sale opatrunkową i operacyjną. Tutejszy szpital też miał swoją hierarchię.

W obrębie tamtej części wystawy moją uwagę ponownie zwróciła mapa. Tym razem z powodu naniesienia na nią mojego rodzinnego Lęborka. Nie wiedziałam, że istniał tam podobóz KL Stutthof. Raport z 24 stycznia 1945 roku wspominał o 53 osadzonych.

Następną ze stref poświęcono kategoryzacji więźniów według ich „przewinień”, m.in. przynależności żydowskiej, homoseksualizmu czy bycia więźniem politycznym. Można tam było zobaczyć, ile narodów miało swoich przedstawicieli pośród osadzonych w obozie. I, podobnie jak odwiedzając Pawiak i Aleję Szucha w Warszawie, mogłam zobaczyć tu teksty kolęd czy rysunki tworzone przed ofiary okupanta. Naprawdę jestem pełna podziwu, że pomimo makabry sytuacji, w której się znaleźli, byli w stanie wykrzesać z siebie pokłady artystycznego talentu.





Prawie pod koniec dotarliśmy do najtrudniejszego emocjonalnie miejsca. Na zewnątrz stała szubienica. Nieopodal można było zobaczyć tablicę o wyzwoleniu obozu, a wewnątrz informacje o ukaraniu zbrodniarzy i ewakuacji więźniów. I nagle przejście do kolejnej strefy wprowadziło nas do sali z piecami, w których palono ludzi. Nie umiem opisać, jak się poczułam w tamtym momencie, ale to miejsce wstrząsnęło mną najmocniej.

Gdy stamtąd wyszliśmy na zewnątrz, tylko pozornie można było uspokoić emocje. Obok znajdowała się komora gazowa, jak również wagony, którymi przewożono więźniów.

Wkrótce podeszliśmy do ogromnego pomnika. Wyryto na nim więzienne numery, a także cytaty:
„Pamiętamy, oskarżamy, przestrzegamy”,
„Los nasz dla Was przestrogą ma być, nie legendą”,
„Jeśli ludzie zamilkną, głazy wołać będą”,
„Niech z pokolenia pójdzie nasz głos w pokolenie”
i inskrypcję nawiązującą do faktu, że ów los ludziom zgotował hitleryzm. W podstawie pomnika umieszczono szczątki 22 działaczy polonijnych, których zamordowano w styczniu 1940 roku. W sąsiedztwie stała jeszcze ogromna rzeźba, z kilkoma postaciami i umieszczona była tablica o nadaniu Orderu Krzyża Grunwaldu tym, którzy stracili tu swe życie.



Na koniec przeszliśmy wzdłuż ogromnego terenu tzw. nowego obozu. Nie było tu baraków, ale niewysokie murki prezentowały ich rozmieszczenie. Przed wyjściem z obszaru muzeum obejrzeliśmy jeszcze dwie wystawy na terenie oranżerii. Jedna z nich dotyczyła Policji w nazistowskich Niemczech, druga losów Gdyni i jej mieszkańców w początkowym okresie II wojny światowej. Na tym zakończyliśmy nasz pobyt.

Był taki moment podczas naszej wizyty tam, gdy wszechobecna cisza została nagle przerwana przez dźwięk szczekania psa. Moje odczucia przywołały mi do głowy myśl, że być może taka atmosfera panowała przy wyzwalaniu obozu. Wtedy też musiało tu być tak przeraźliwie pusto.
Biorąc pod uwagę pogodę, warunki były idealne na zwiedzanie takiego miejsca – zimno, mgła, wilgoć, jesienne barwy. To potęgowało odbiór przestrzeni, która nie powinna była nigdy powstać, ale z faktami trudno dyskutować, więc niech chociaż będą przestrogą dla nas i potomnych.
Bo to miejsce jest tak odrealnione, że aż trudno nam, współczesnym, uwierzyć, co się tu działo kilkadziesiąt lat wcześniej.