Na początku wycieczki byliśmy z kolegą dość rozkojarzeni. Obydwoje, choć każde miało własny powód. Wysiedliśmy na skrzyżowaniu Dąbka z Zieloną i niemal kwadrans zabrało nam ogarnięcie się i ruszenie w drogę. Zostawiliśmy inne sprawy własnemu biegowi i wyłączyliśmy tamte światy na czas zwiedzania oksywskiej przestrzeni.
Wystartowaliśmy ulicą Dąbka w kierunku zachodnim. Pokonaliśmy światła i ledwie uwieczniłam ogródki działkowe po lewej, gdy padł mi aparat. Nie dowierzałam. Ładowałam go przecież całą noc. Na szczęście asekuracyjnie miałam swój stary sprzęt, który „zwiedził” ze mną Gdańsk i Sopot, ale jeszcze jakoś dawał sobie radę. Najpierw uwieczniłam bliskie spotkanie z chrząszczem, następnie najbliższe sklepy – spożywczy, meblowy i odzieżowy oraz pizzerię.

Skręciliśmy w Kampinoską, gdzie znaleźliśmy studio fryzjerskie. Następnie skręciliśmy, prawdopodobnie w Tucholską, nie mogąc dopatrzeć się Knyszyńskiej. Nim wyszliśmy na Benisławskiego, minęliśmy bar, sklep odzieżowy i gabinet stomatologiczny. Chwilę później skręciliśmy w lewo. Szukaliśmy najbliższej odnogi po lewej, ale pierwsza była ślepym i dość nieciekawie wyglądającym zaułkiem, gdzie znaleźliśmy tylko warsztat motoryzacyjny, więc szybko się cofnęliśmy, zaś kolejna ścieżka – początkowo betonowa, później piaskowa – poprowadziła nas w stronę przyblokowej siłowni na powietrzu.
Bramka ogrodzenia wokół siłowni miała ledwie około pół metra wysokości i śmiało moglibyśmy przejść nad nią. Kolega jednak był skłonny wejść dopiero, gdy sprawdził, że swobodnie można ją otworzyć. Powygłupialiśmy się chwilę, testując różne przyrządy do ćwiczeń. Przyciągaliśmy tym wzrok przechodniów, co kolegę mocno irytowało. Podejrzewam, że miał poczucie, iż państwo równie dobrze mogliby się zająć swoimi sprawami. Mi osobiście ich wzrok nie przeszkadzał. Chyba przyzwyczaiłam się już, że na wycieczkach wciąż przyciągam ciekawskie spojrzenia.

W oddali było widać kościół, ale nie kierowaliśmy się w jego stronę, lecz pomiędzy blokami wyszliśmy na Zielonej naprzeciw Błękitnej, której poświęciliśmy ledwie moment. Zarejestrowaliśmy też Fresha, fryzjera i cukiernię. Następnie ruszyliśmy Zieloną ku Bosmańskiej. Na tym odcinku znaleźliśmy dwie kwiaciarnie, pizzerię, krawca, fryzjera i sklep spożywczy. W odnodze naprzeciwko Modrej umieszczono gabinet stomatologiczny.
Wreszcie skręciliśmy na Bosmańskiej w prawo, a z niej zeszliśmy na Granatową. Pośród domków jednorodzinnych, niektórych naprawdę robiących wrażenie, znaleźliśmy jedynie gabinet stomatologiczny. Kręciliśmy się w zawijasach drogi, próbując znaleźć przejście ku kościołowi, natomiast gdzie nie zawędrowaliśmy, witały nas bramy lub zastawione schody. Postanowiliśmy zawrócić i od strony Bosmańskiej wejść w Jarową, podejmując na jej końcu kolejną próbę.


Tymczasem jednak spotkaliśmy kobietę, która szła tak pewnym krokiem, że uznałam ją za tutejszą. Zza zabudowy mieszkalnej było widać dach kościoła, zapytałam więc panią:
– Dzień dobry, wie pani, jaki to kościół?
– Katolicki – odpowiedziała, czym nieco zbiła mnie z tropu.
– Miałam na myśli patrona – uściśliłam.
– Ducha Świętego i Świętej Katarzyny Aleksandryjskiej.
– Próbowaliśmy tam dojść, ale nie znaleźliśmy nigdzie przejścia – przyznałam.
Pani pokierowała nas ku zamkniętej furtce przy rzędzie garaży, zapewniając nas, że nie jest zamknięta na kłódkę, więc śmiało przejdziemy. Mijaliśmy garaże, nie widząc ich końca.
– A za garażami kolejne garaże… – zanuciłam w rytm piosenki „Jeden człowiek to jeden sens” zespołu Akurat.

Zgodnie z sugestią kobiety, na ich końcu skręciliśmy w prawo, jednak nie widzieliśmy zapowiadanych schodów. Przeszliśmy Jarową do samego końca, tam również ich nie znajdując. Zawróciliśmy i nagle przy garażach kolegę oświeciło. Wypatrzył tuż przy nich ścieżkę, za rogiem której odkryliśmy schody prowadzące ku kościołowi. Wspinaczka się opłacała. Obok wieży, być może pełniącej rolę dzwonnicy, znajdowała się ścianka z płaskorzeźbą poświęconą papieżowi Janowi Pawłowi II. Przestrzeń wokół była zadbana, a jednocześnie zdobienia określiłabym jako minimalistyczne. Całość niewątpliwie urzekła nas swoją prostotą.


Wyszliśmy z terenu kościoła i skierowaliśmy się w stronę komisariatu policji. Przy samym ogrodzeniu znajdowała się ścieżka wiodąca w dół. Odkryliśmy ją, gdyż chwilę wcześniej zeszła tamtędy młoda kobieta. Po drodze uwieczniłam pięknie zaróżowione noski klonu. Natrafiliśmy na schodki, którymi zeszliśmy pomiędzy bloki przy Benisławskiego. Zauważyliśmy dość stary plac zabaw, którego pewnie dziś nikt nie dopuściłby do użytku. Dodatkowo zaintrygował nas wytwór w kształcie sprężyny. Nie mogliśmy wpaść na to, jak miałyby się na nim bawić dzieci. Przechodząc wewnątrz? Uznałam to nie tyle za niebezpieczne, co niewygodne.
Wypatrzyliśmy boisko do koszykówki i punkt przedszkolny. Krążąc między blokami, ostatecznie wyszliśmy na Benisławskiego na wysokości Stolarskiej, skręcając w Karpińskiego. Podążając w stronę Lidla, minęliśmy ulicę Wittekówny. Zaciekawiło nas, że ta kobieta dosłużyła się rangi generała. Po lewej stronie znajdowały się apteka, sklepy odzieżowy i monopolowy, laboratorium, Żabka, a na końcu sklep meblowy.

Wyszliśmy ponownie na ulicy Wittekówny, gdyż zataczała spory łuk. W tej części urzekła mnie zabudowa mieszkalna. Chociaż szeregowe domy były klonami, wyglądały naprawdę interesująco i jakoś tak w dawnym stylu, a jednocześnie nie można im było odmówić nowoczesności. Naprawdę przypadły mi do gustu. Szczególnie te o beżowych ścianach, czarnych dachach i bielutkich balustradach balkonów, chociaż na co dzień wolę cieplejsze barwy. Patrząc od północy, od ulicy Wittekówny odchodziły kolejno ulice Dolatkowskiego, Deyczakowskiego i Genowefy Młynarz. Skierowaliśmy się ku Bosmańskiej. Mijający nas chłopiec ciągnął plecak na kółkach i powitał nas serdecznym dzień dobry.

Bosmańską ruszyliśmy w lewo. Minęliśmy rondo na wysokości Zielonej, a tuż za nim kwiaciarnię i piekarnię. Następnie skręciliśmy w Czerwoną i przeszliśmy nią do Modrej. Minęliśmy sklep wielobranżowy i stolarza. Wypatrzyliśmy również przydrożny krzyż. Rzuciliśmy okiem w Żółtą, by przez Białą zawrócić ku Bosmańskiej. Na tym odcinku znaleźliśmy fryzjera, żłobek z pomysłowo ozdobionym ogrodzeniem i gabinet stomatologiczny.
Na Bosmańskiej zawróciliśmy niemal do ronda, mijając przy tym aptekę, salon fryzjerski oraz sklepy meblowy, z artykułami wykończeniowymi do domu i odzieżowy. Wypatrzyliśmy także dawna pralnię chemiczną. Chaszcze broniące dostępu do zajmowanego przez nią lokalu sugerowały, że raczej nie była już aktywna.

Przeszliśmy na pasach w stronę pasażu o wdzięcznej nazwie Bosman, w którym umieszczono między innymi Biedronkę, Pepco, aptekę, cukiernię i sklep mięsny. Po chwili ruszyliśmy przyległą do pasażu drogą:
– Tu jest ulica Australijska – zauważył kolega. – Brzmi europejsko… eee, światowo – poprawił się.
Przed nami szło starsze małżeństwo z psem. Mąż wyraźnie z czegoś niezadowolony posłał żonę do sklepu, a sam ruszył ze zwierzakiem ku najbliższej ławeczce. Tymczasem my skręciliśmy w lewo, by zajrzeć w Argentyńską, a następnie odnogą Australijskiej wyjść ku Bosmańskiej. Po drodze naszą uwagę zwróciło bogato zdobione okno, z dekoracjami nawiązującymi chyba do wszystkich ważniejszych świąt, a także litery przy klatkach bloków dochodzące dalej niż do połowy alfabetu.
Skręciliśmy na Bosmańskiej w prawo. Po lewej mijaliśmy sklepy budowlany i dla zmotoryzowanych, Żabkę oraz kwiaciarnię, dalej zaś sklep spożywczy i lodziarnię. Natomiast po prawej pojawił się gabinet stomatologiczny. Na ulicy Podchorążych znajdowała się przychodnia, w której umieszczono także optyka oraz pocztę.
Wkrótce zwiedzaliśmy już Algierską. Od niej odchodziła Afrykańska. Dalej Algierska przeszła w Alzacką. Na tym odcinku nie było nic szczególnego, jedynie warsztat samochodowy. Podobnie rzecz się miała z ulicą Czwartaków, z której zajrzeliśmy jeszcze w Godebskiego.

Z odnóg Bosmańskiej odwiedziliśmy jeszcze Aragońską, Arabską, Albańską i Andaluzyjską, po czym zawróciliśmy Apenińską. Zaciekawiła mnie jedna z bram, nie tyle niebieską barwą, co ciekawym, choć prostym wzorem. Doszło także do spotkania z milusim i przesympatycznie wyglądającym psiakiem. Niestety był na swojej posesji i nie udało się nam go nawet pogłaskać. Nie wiem, jaką reprezentował rasę, ale zaintrygowała nas sierść tak krótka, jakby niemal jej nie było i jej szara, matowa barwa.
Wędrując dalej Bosmańską, dotarliśmy do rozwidlenia między nią i Dąbka. Ruszyliśmy tą drugą w kierunku Belwederskiej. Minęliśmy przy tym kilka sklepów spożywczych, jeden z elektroniką, gabinet stomatologiczny i wytwórnię metalowych drzwi czy ławek.
Przy skrzyżowaniu Belwederskiej z Żółkiewskiego wypatrzyliśmy ogrodnictwo, natomiast kolejne uliczki: Czarnieckiego, Rycerska, Zbrojna, Pancerna i Petyhorska, były naprawdę krótkie, niepozorne i wypełnione zabudową jednorodzinną. Po drodze znaleźliśmy jedynie jedną firmę budowlaną, a najbardziej fascynującym elementem przestrzeni okazał się zakrzywiony chodnik pokryty szyszkami, co przypomniało nam kasztany widziane podczas jednej z sopockich wypraw. Postanowiliśmy skręcić dopiero w Petyhorską i przez ulicę Jana z Tarnowa przeszliśmy na Dickmana.

Ruszyliśmy na północ. Koło nas przejechało sporych rozmiarów wojskowe auto. Tymczasem my mijaliśmy tak zwaną Osadę Rybacką. I rzeczywiście, niskie zabudowania, stojące w rzędach niczym, proszę mi wybaczyć, baraki, wyglądały jak swoista osada. Gdzieniegdzie wisiało pranie, ale ogółem przestrzeń świeciła pustkami. Mogła to być kwestia dość wczesnej godziny i dnia powszedniego. Prawdopodobnie dzieci były w szkołach, a dorośli w pracy.

Chwilę później dotarliśmy do terenów wojskowych, a dokładniej należących do Marynarki Wojennej, ale droga wciąż wiodła na wprost. Pętla autobusu przywiodła nam na myśl koniec świata, a jednak ów świat jeszcze się nie kończył. Szliśmy przed siebie, mijając Centrum Techniki Morskiej po prawej i rozciągające się szeroko pola po lewej.
– O, koniki! – zawołałam.
– To są krowy – zaoponował kolega.
Byłam już skłonna przyznać, że mój słaby wzrok spłatał mi figla.
– A nie, koniki – przyznał kolega, ale nie trzymał się tej wersji zbyt długo. – No to są krowy, nie gadaj! Byki, bo mają rogi. Dobrze widziałem!
– Są konie i krowy – doszliśmy wreszcie do konsensusu.

Wówczas zaczęliśmy dyskutować, że mówi się o bykach nie tylko w odniesieniu do samców krów. Nie miałam oczywiście na myśli koni, ale niektóre jeleniowate. Kolega uznał moją wiedzę za bardziej pewną od własnej, ale zaprotestowałam:
– Przecież jesteś biologiem tak jak ja.
– Bardziej wierzę w twoją zwierzęcą mądrość.
Słysząc zwrot zwierzęca mądrość, popłakałam się ze śmiechu. Ciekawe, co pomyśleli sobie na nasz widok panowie stojący przy bramie odgradzającej nas od terenów wojskowych.
Zawróciliśmy spory kawałek, skręcając dopiero w ulicę Miegonia, przy której stacjonowała straż pożarna i od której odchodziły Zbarska i Marynarska. Zdecydowanie podążyliśmy na wprost. Minęła nas pewna kobieta, poszukująca cmentarza. Nie wiedząc, który z dwóch znajdujących się nieopodal ma na myśli, zasugerowaliśmy jej najmniej skomplikowaną drogę do cmentarza cywilnego, ona jednak miała na myśli wojskowy i szybko zawróciła, a nawet wyprzedziła nas, by do niego dojść.

Sami skręciliśmy w prawo, gdy tylko dotarliśmy do Cmentarza Marynarki Wojennej. Przez Muchowskiego dotarliśmy do skrzyżowania ulic Dąbka i Arciszewskich. Mijając kwiaciarnię, ruszyliśmy w stronę kościoła Świętego Michała Archanioła. Kolega był pewien, że na przylegającym do niego cmentarzu katolickim została pochowana Anna Przybylska, której był fanem. Sam wstydził się jednak kogokolwiek zapytać, zagadałam więc starszą panią, która przyznała się nawet, że znała aktorkę od małego. Wskazała nam drogę. Idąc ku głównej alei, minęliśmy ścianę pełną tabliczek. Były tam cytaty, daty i nazwy jednostek, które walczyły tam i w okolicy podczas II wojny światowej. Główną oś cmentarza stanowiła schodkowa aleja, z krzyżem i tabliczką upamiętniającą zbrodnię katyńską mniej więcej pośrodku. Zeszliśmy tamtędy niemal na sam koniec cmentarza. Odbijając lekko w prawo, w stronę bramy, natrafiliśmy na poszukiwany nagrobek. Przystanęliśmy, oddając się chwili zadumy, kalkulując, ile aktorka miała lat, gdy zmarła i żałując, że było to w tak młodym wieku.


Opuściliśmy cmentarz, wychodząc najbliższą bramą i skręciliśmy w prawo. Ulicą Arciszewskich wędrowaliśmy aż do Dąbka. Przed nami widniały tumany kurzu i unoszące się pyłki drzew. Nagle pojawiło się auto wojskowe i mój entuzjazm zwrócił uwagę kierowcy, który przyjrzał się nam bacznie, odjechał jednak dalej.
Przy samym skrzyżowaniu musieliśmy iść lewą stroną, bo to tam znajdowało się coś na kształt chodnika. Właściwie był to ledwie jeden rząd nierównych kafelek:
– Szerszego chodnika nie mieli? – spytałam, lekko rozczarowana. – I prostszego?

Ogrodzenie, wzdłuż którego wędrowaliśmy, okalało teren parafii. Nieopodal stał duży kamień, osadzony tam ku pamięci zmarłego w tym miejscu tragicznie proboszcza. Jego imię nosiła także najbliższa z bocznych uliczek. Tymczasem po drugiej stronie znalazły się sklep motoryzacyjny, skup złomu, punkt sprzedaży węgla. Moją uwagę zwrócił także dom obrośnięty dość gęsto bluszczem. Na dalszym odcinku wypatrzyliśmy jeszcze fryzjera, studio fitness i sklep spożywczy, przy którym mimo wczesnej pory przesiadywali koneserzy trunków nie najwyższych lotów. Obok rosły fioletowe kwiaty, głównie irysy, a że lubię tę barwę, postanowiłam zapozować. Po drugiej stronie ulicy stał natomiast dom z 1926 roku.

Dalej minęliśmy jeszcze osiedle Kępa Oksywska i salon fryzjerski. Wkrótce dotarliśmy do ulicy Dickmana. Na skrzyżowaniu znalazły się myjnia samochodowa i Żabka. Nieco dalej zobaczyliśmy ośrodek hospicyjny z malowniczym murkiem oraz kozą i kucykiem na podwórzu, a po naszej stronie inny budynek należący do hospicjum i V Liceum Ogólnokształcące.

Na najbliższym przystanku nie wypatrzyliśmy w rozkładzie żadnej satysfakcjonującej nas linii autobusowej, więc minęliśmy kapliczkę z rzeźbą świętego Rocha i ruszyliśmy Bosmańską w stronę skrzyżowania z Zieloną. Minęliśmy po drodze drobny akwen, w którym pływały kaczki krzyżówki. Na wysokości pasażu handlowego Bosman natrafiliśmy też na uroczego chłopca z zespołem Downa. Nastolatek wracał prawdopodobnie ze szkoły, dłonią stopował wszelkie auta, które bez chwili wahania mu ustępowały, a mijając nas rzucił radosne cześć.
Wkrótce wsiedliśmy w autobus powrotny. Stwierdziliśmy, że wycieczka nie była szczególnie spektakularna, na tle naszych wspólnych dotychczasowych. Przede wszystkim nam samym brakowało dynamiki. Niemniej jednak udało się odkryć kilka ciekawych obiektów i zaaplikować sobie nawzajem sporą dawkę uśmiechu.
Zainteresował Cię ten wpis? Więcej zapisków z Gdyni znajdziesz <tutaj>