Wycieczka rozpoczęła się doprawdy niestandardowo. Spotkałam się z kolegą w okolicy SKM Gdynia Wzgórze Świętego Maksymiliana i razem podreptaliśmy na pobliski przystanek autobusowy. Dyskutowaliśmy na temat tego, co zmieniło się od naszego ostatniego spotkania, gdy nagle odwróciła się do nas kobieta stojąca obok.
– Ja wszystko słyszę – rzuciła z wyrzutem w głosie, wskazując jednocześnie dłonią na własne ucho.
Trudno, żeby nie słyszała, stojąc ledwie metr od nas.
– Po prostu mam donośny głos – przyznałam, nie chcąc robić afery, chociaż wcale nie mówiłam głośno jak na moje możliwości.
– Na pewno da się ciszej – burknęła.
Kolega był jej postawą mocno poirytowany:
– Nowa zasada: nie można rozmawiać na przystankach!
Udało mi się uspokoić nieco kolegę, zaczęliśmy rozmawiać szeptem (!) i kilka metrów (!) od kobiety. Postanowiliśmy, że jeśli okaże się, że pani czeka na ten sam autobus, usiądziemy na drugim jej końcu. Czekała nas blisko półgodzinna podróż i bynajmniej nie zamierzaliśmy całej przemilczeć. Kobieta niestety wybrała tę samą linię i nawet w trakcie podróży przesiadła się bliżej nas, niczego jednak już nie komentowała. Wysiadła na Obłużu, natomiast my w pobliżu kościoła Świętego Michała Archanioła.
Wędrowaliśmy na południe ulicą Arciszewskich wzdłuż odwiedzanego poprzednim razem cmentarza. Przy drodze walały się połamane gałęzie drzew. Prawdopodobnie był to rezultat panujących dzień wcześniej wichrów i ulewnych deszczy. Zauważyliśmy tabliczkę z napisem Codziennie niskie ceny w jednym z ogródków, co w oczywisty sposób skojarzyło się nam z hasłem pewnego popularnego dyskontu. Chwilę później zwróciliśmy uwagę na psiaka wychylającego się zza balustrady jednego z pobliskich balkonów. Według kolegi zwierzak zdawał się do nas uśmiechać. Mniej zainteresowany zawieraniem znajomości był kot wędrujący przy bramie wojskowego budynku, zajmowanego przez Zespół Zarządzania Wsparciem Teleinformatycznym. Moje mówienie do niego, a chwilę później kierowanie obiektywu w stronę ustawionej już na terenie wojskowym kotwicy, zwróciło uwagę strażnika. Nie chciałam sobie narobić kłopotów, więc potulnie zapytałam, czy mogę zrobić jej zdjęcie. Pan przytaknął, posyłając mi szeroki uśmiech. Odwzajemniłam.
Wędrowaliśmy dalej. Budynki wydały się nam dość stare, ale gdyby nie ograniczono się tylko do wymiany okien i wyremontowano je w całości, z całą pewnością wyglądałyby całkiem nieźle. Podobnie, gdyby gałęzie nie przysłaniały drogowskazu ilustrującego rozjazdy na najbliższym rondzie, z całą pewnością doskonale spełniałby swoje zadanie. Niemniej jednak póki co pozostawiono te obiekty własnemu losowi. Na tym tle nowy budynek Akademii Marynarki Wojennej, pomalowany na biało i opatrzony cytatem z poleceniem Piłsudskiego o założeniu Marynarki Polskiej, wyglądał niezwykle okazale. Naprzeciw niego umieszczono drobny sklepik spożywczy, nieczynny w weekendy, a także wjazdy na tereny portowe. Jedna z bram znajdowała się w obrębie torów, o których ciężko było stwierdzić, czy wciąż je używano. Niewątpliwie jednak i tu wspomniana wichura odbiła swoje piętno. Na torowisku znajdowały się bowiem sporych rozmiarów gałęzie. Zapozowałam na tle ustawionego pomiędzy bramami śmigła, po czym ruszyliśmy ulicą Wagi. Znaleźliśmy tam kino, restaurację i klub, którego charakter ciężko mi określić z racji użycia nazw wojskowych. Na naszej trasie znalazło się również drzewo, które z jednej strony pozbawione było kory. Jej fragmenty walały się na chodniku. Zdecydowanie roślina nie była ofiarą wiatrów, a raczej mechanicznego uszkodzenia.
Dotarliśmy do kolejnej bramy. Obserwowaliśmy przebiegającego kota, Zawróciliśmy do ronda, przechodząc ścieżką przez park, którego patronem został Andrzej Karweta.
– On aby nie zginął pod Smoleńskiem? – zaczęłam myśleć na głos. – Chyba nawet byłam w Gdyni tego dnia, którego był pogrzeb.
– No co ty, na pewno nie – zaprotestował kolega. – To pewnie ktoś z czasów Piłsudskiego.
Postanowiliśmy sprawdzić, kto ma rację. Kolega zaproponował nawet zakład.
– Tylko o co? – zastanawiał się.
– O czekoladę – odparłam bez wahania.
– Od czekolady będę gruby. Czekaj, to musi być coś, co obydwoje lubimy.
To można nie lubić czekolady?
– Wiem, żelki – zasugerował, a ja zaakceptowałam propozycję.
Kolega chwycił telefon w dłoń i wyszperał stosowną informację.
– Wygrałaś – przyznał.
Pełna satysfakcji, wręcz tanecznym krokiem, wyszłam na Śmidowicza. Uwieczniłam stojący naprzeciwko czarny obiekt, niczym okręt podwodny.
Ruszyliśmy w lewo i przeszliśmy na drugą stronę ulicy. Mijaliśmy kolejne budynki Akademii Marynarki Wojennej. Tym razem nie były tak okazałe, ale niczego im nie brakowało. Mniej więcej na wysokości tawerny dołączył do nas kolega.
– Cześć wagarowiczu! – zażartowałam, gdyż kolega wykorzystał okienko między zajęciami, by uczestniczyć choć w części wycieczki.
Przywitaliśmy się i ruszyliśmy dalej. Skręciliśmy w Grudzińskiego. Wędrowaliśmy wzdłuż terenów wojskowych. Minęliśmy także uczelnianą bibliotekę i parking. Z dużym rozbawieniem spoglądaliśmy na Mały Dom Studencki. Uwieczniliśmy budynek rozmiaru raptem kilku pokoi, zastanawiając się, czy rzeczywiście pomieściłby studentów Akademii Marynarki Wojennej. Osobiście prędzej dopatrywałabym się akademika w budynku naprzeciwko, ale trwał tam remont i nie zauważyliśmy żadnych tabliczek. Przy okazji dowiedziałam się od pierwszego z kolegów, iż koliste i cierniste wykończenia ogrodzeń wokół terenów wojskowych czy więziennych nazywa się ostrokołami. Weryfikując jednak tę informację, dotarłam do tłumaczenia, iż ostrokół to inaczej palisada czyli ostro zakończone pale, a to co widzieliśmy raczej można ogólnie nazwać zasiekami. Na koniec tego odcinka znaleźliśmy przychodnię, po czym zawróciliśmy.
Dotarliśmy ponownie do Śmidowicza, po czym skręciliśmy w lewo. Minęliśmy przy tym bar, pizzerię, sklep spożywczy, a także kilku umundurowanych mężczyzn. Mieli granatowe mundury i byli raczej młodzi, więc podejrzewałam, że to jeszcze studenci, ale z moim zasobem wiedzy na ten temat niestety nie umiałam znaleźć odpowiedzi na pytanie, kim byli.
W jednej z odnóg Śmidowicza, nasz wzrok przyciągnął stary budynek. Zawsze z sentymentem popatruję na takie wiekowe mury. Tym razem było podobnie i oddałam aparat w ręce kolegi, który uchwycił kilka zabawnych kadrów. Między innymi ten, w którym walczę z parasolem, który postanowił rozłożyć się na drugą stronę.
– Jesteś pewna, że aparat jest wodoodporny? – spytał kolega, bo deszcz siąpił coraz mocniej.
Nie byłam. Podbiegłam więc, byśmy mogli oboje skryć się pod parasolem. Tego dnia deszcz nie był szczególnie intensywny. Bardziej irytowały ciągłe zmiany pogody, a co za tym idzie, ciągłe składanie i rozkładanie parasola. Wreszcie pogoda ustatkowała się i wyjrzało słońce. Nawet wymieniłam parasol na czapkę z daszkiem. Niestety dla parasola były to ostatnie chwile. Jego złożenie okazało się niemożliwe. Można powiedzieć, że po trzech latach (a jak na parasol to wiek bardzo sędziwy) dokonał żywota. Na drodze jednak nie było śmietnika, a i mi ciężko było się rozstać z tak wiernym kompanem, więc koledzy dalej go trzymali. Sama niosłam już mapę i aparat.
Dalej minęliśmy przedszkole z kolorowymi ozdobami w oknach. Drobny budynek za nim również prezentował się ciekawie, jego styl przypominał mi kaszubskie zabudowania. Chwilę później minęliśmy kolejny z budynków Akademii Marynarki Wojennej, a za nim Zespół Szkół Rzemiosła i Handlu imienia Bandery Polskiej. Pierwszy z kolegów zastanawiał się, co to za imię, Bandera. Dla mnie sytuacja miała w sobie dużo komizmu i nie wierzyłam, że kolega mówi poważnie, ale nasz znajomy był załamany. Wreszcie wytłumaczyłam koledze, mówiąc w największym uproszczeniu, że to taka „flaga, ale na morzu” i „statki mogą płynąć pod czyjąś banderą”.
Wreszcie dotarliśmy do wjazdu do Stoczni Marynarki Wojennej, sklepu spożywczego i kościoła garnizonowego. W ich pobliżu znajdował się przystanek, gdzie odstawiliśmy jednego z kolegów, by mógł wrócić na uczelnię.
Wówczas ruszyliśmy w kierunku kościoła Matki Boskiej Częstochowskiej. Prowadziły ku niemu wysokie schody. Usiadłam na nich, by kolega uwiecznił w kadrze moją ludzką małość na tle wzniesienia i gmachu kościoła. Następnie wspięliśmy się po kilkudziesięciu stopniach. Nie kręciliśmy się przy kościele zbyt długo, bo niedługo miał rozpocząć się pogrzeb i nie chcieliśmy go zakłócać. Uwieczniłam tylko tablicę informującą, z jaką parafią mamy do czynienia. Moją uwagę zwróciły także śliczne, klasyczne latarenki i umieszczona na ziemi róża wiatrów.
Zawróciliśmy. Zauważyliśmy grupkę dzieci podchodzących do schodów. Jedna z dziewczynek miała wózek dla lalek. Usłyszeliśmy jej głos chwilę po tym, jak wyprzedziliśmy dzieci.
– Nie łaska pomóc? – zawołała w kierunku chłopców.
Ci jednak nie kwapili się do pomocy, a za nimi stanęła murem druga z dziewczynek.
– Masz to przecież – wskazała na pochyły zjazd. – To jest dla wózków.
– Aha! – wykrzyknęła pierwsza z dziewczynek.
– Widzę, że dobrze zrobiłam, że cię wybrałam na chrzestną – zakpiła jej koleżanka.
Nie wiem, jakie role odgrywały dzieci, ale scenka wydała mi się zabawna i przeurocza. Rozbawieni ruszyliśmy dalej, próbując przypomnieć sobie ze studiów nazwy przydrożnych chwastów. Zajrzeliśmy w ulicę Żeglarzy. Dalej również ćwiczyliśmy swoją pamięć. Podśpiewywaliśmy letnie kawałki. Najpierw starałam się sobie przypomnieć pewną piosenkę, którą znałam jeszcze z czasów szkoły podstawowej.
– Wpisz wezmę gitarę, lasy, rzeki, wakacje, piosenka – zasugerowałam koledze.
Wyszukiwarka w telefonie po kilku próbach i zmianach haseł odnalazła utwór, o który mi chodziło. I tak zaczęliśmy nasze śpiewy od Lato lato lato czeka, przez Zostańmy razem, co wywiązało dyskusję o moim braku zamiłowania dla twórczości Stachurskiego, a dalej powędrowaliśmy klasycznie przez Dumkę na dwa serca i My heart will go on.
Rytmicznym krokiem, nieco wyjąc (ale na szczęście zagłuszał nas wiatr), dotarliśmy do skrzyżowania z Nasypową. Skręciliśmy w nią. Moją uwagę zwrócił budynek na kształt dużego baraku, wyglądający jakby rdzewiał, z ustawioną przed nim kotwicą. Jednak nie mniej ciekawe były krzewy po prawej stronie. Bawiły się w nich dzieci. To najbardziej widoczne z naszej perspektywy miało na sobie białą maskę odsłaniającą tylko usta i brodę. Zaczęliśmy się śmiać, że odkryliśmy „zamaskowane dzieci w krzakach”. Koledze przypomniało to historie z dzieciństwa, gdy podobnie bawili się z siostrą. Jednak przedzieranie się przez krzewy kończyło się zwykle smarowaniem przez mamę obojga dziwną fioletową substancją. Z kolei z takową moje skojarzenia były jednoznaczne – lek na wysypkę pojawiającą się podczas ospy. Kolega uparcie jednak trwał przy swoim, mówiąc, że fioletowa maź miała leczyć ich „uczulenie na krzaki”. Oczywiście gra słów wywołała w nas obojgu salwy śmiechu.
Na Nasypowej znaleźliśmy jeszcze warsztat samochodowy, po czym wyszliśmy na Bosmańską. Odwiedziliśmy jeden z pobliskich sklepów, bym odebrała wygrane żelki, po czym ruszyliśmy w stronę przystanku autobusowego. Wysiedliśmy na Elektryków. Z naszymi torbami, przewieszonymi przez ramiona kolegi i moje biodra bluzami oraz ze śmiesznym pakunkiem z wystającym „truchłem” parasola, który kolega przyczepił do swojej torby, wyglądaliśmy niczym para rozbitków.
Przeszliśmy od przystanku na drugą stronę, by rzeczywiście odwiedzić ulicę Elektryków. Przy samym skrzyżowaniu znajdowała się trzyczęściowa tablica nawiązująca do postaci Janka Wiśniewskiego, bowiem znajdowaliśmy się na ulicy jego imienia, i do strajków w 1970 roku.
Na Energetyków znajdowały się skup złomu i kilka zakładów przemysłowych, w tym przepompownia ścieków, co sugerował także roztaczający się wokół zapach. Na końcu drogi znajdował się terminal. Drogowskaz kierujący w prawo sugerował obecność pizzerii. Na samym skrzyżowaniu z Gołębią umieszczono Szkolne Schronisko Młodzieżowe, dzielące siedzibę ze Szkołą Zawodową i XVI Liceum Ogólnokształcącym.
Zawróciliśmy i wędrowaliśmy dalej ulicą Janka Wiśniewskiego. Droga zdawała się ciągnąć w nieskończoność. Biegła górą, pozwalając nam obserwować roztaczające się w dole widoki. Muszę jednak przyznać, że krajobraz przemysłowy nie należy do moich ulubionych. Przeszliśmy także wiadukt, który biegł nad torowiskiem. Zastanawialiśmy się, czy aby nie kroczymy ścieżką rowerową, bo wokół roiło się od rowerzystów, ale wkrótce zastąpili ich piesi wędrowcy z plecakami.
– Zobacz, dużo ludzi tu nawet chodzi tak jak my. Tacy włóczykije – zauważył kolega.
– Może dzisiaj jest Dzień Włóczykija i tylko my nic o tym nie wiemy? – rozważałam.
Później okazało się, że do Dnia Włóczykija mieliśmy ponad miesiąc, bo przypadał on w Polsce 23 lipca.
Prócz rowerzystów i pieszych, na tej, zdawało się, bezkresnej drodze, moją uwagę zwrócił także budynek w oddali po prawej. Nie udało mi się znaleźć jego nazwy. Po powrocie do domu zlokalizowałam go jedynie na mapie satelitarnej. Dowiedziałam się przy tym, że stoi na filarach powyżej torów, co nasunęło mi przypuszczenie, że pełni jakieś funkcje dla kolei.
Kawałek dalej droga ponownie zrównała się z poziomem zabudowy wokół. Mijaliśmy warsztaty samochodowe, stację paliw i myjnię. Na naszej trasie znalazły się także kawiarnia i hurtownie papiernicza i budowlana. Zaintrygował nas także sklep z winami Wielkie Wina Włoskie.
– Wielkie wina? Wielka to może być wina, a nie wielkie wina. Co w nich wielkiego? – coś mi tu nie pasowało.
Wreszcie dotarliśmy do większego skrzyżowania i skręciliśmy w uliczkę oznaczoną na mapie jako aleja Solidarności, chociaż budynki wciąż miały numerację przynależącą do ulicy Janka Wiśniewskiego. W związku z tym poprosiłam o pomoc pana z pobliskiej stróżówki. Choć nazwa ulicy nie była zgodna z mapą, droga okazała się tą, która miała nas doprowadzić do ronda. Ulica tworzyła łuk. Dalej przebiegała pod wiaduktem, oferując nam chodnik szerokości może czterdziestu centymetrów. Wreszcie po lewej pokazało się wyczekiwane rondo. Stamtąd zajrzeliśmy kolejno w ulice Indyjską, Dokerów i Rotterdamską. Każda z tych dróg prędzej czy później była zastawiona portową bramą, ale choć nie próbowaliśmy ich przekraczać, przy tej okazji wypatrzyliśmy Urząd Celny, Wojewódzki Inspektorat Ochrony Roślin i Nasiennictwa, a także coś, co z racji kumulacji ogromnych stosów ofoliowanych odpadów, wyglądało jak wysypisko śmieci. Według drogowskazu tamten obszar stanowił jednak drogę wewnętrzną Zarządu Morskiego Portu Gdynia S.A.
Chwilę później wędrowaliśmy już ku Celnej. Mijaliśmy budynki związane z koleją i portem. Przez bardzo krótką Celną przeszliśmy na Polską. Gdybyśmy ruszyli w lewo, dotarlibyśmy do Muzeum Emigracji. Rozważałam odwiedzenie go, ale tego dnia zmieniono godziny otwarcia na zbyt późne dla nas. W związku z tym ruszyliśmy w prawo, w stronę węzła Ofiar Grudnia 70, mijając przy okazji mały sklepik i parking ze starymi autobusami. Na skrzyżowaniu odbiliśmy lekko w lewo, przecięliśmy ulicę Janka Wiśniewskiego i schodami wspięliśmy się ku peronowi SKM Gdynia Stocznia. W obrębie kładki nad torami umieszczono plakaty nawiązujące do strajków z lat 1970 i 1980. Wsiedliśmy w kolejkę powrotną. Zmęczenie dawało o sobie znać, ale nie brakowało nam satysfakcji ze zmieszczenia się z realizacją planu idealnie w zaplanowane trzy godziny. Gdy wysiedliśmy z pociągu, dokonaliśmy uroczystego pożegnania parasola – kompana, który przeżył ze mną niejedną ulewę w przeciągu ostatnich trzech lat. Kupując niedługo później nowy egzemplarz, czułam, że to nie to samo. Ale może po prostu potrzeba czasu, by i on stał się częścią niejednej historii?
Zainteresował Cię ten wpis? Więcej zapisków z Gdyni znajdziesz <tutaj>
Choć tytuł trafnie oddaje trasę Waszej wycieczki, to muszę zaznaczyć, iż obecnie nie ma dzielnicy Port. Zresztą nawet nie obejmowała ona nigdy dolnej części Oksywia (tej nazwy mi tu zabrakło), a dzisiejsze Śródmieście (część przemysłową po ul. Pucką). 😉
Z kolei nietypowy patron szkół, Bandera Polska, przypomniał mi o innych takich – „nieosobowych, a brzmiących jak tożsamość”. Jest na Pustkach Cisowskich Szkoła Podstawowa im. Orła Białego – już widzę, jak kolega pyta „Jest takie imię jak orzeł? Przecież jest Daniel, co nie?”. 😃 Podobnie też znam miasta „jak imię i nazwisko” – Kazimierz Dolny i Włodzimierz Wołyński. 😉 🇵🇱 🇺🇦
Michale, podobnie jak przy poprzednich projektach miejskich, tak i w Gdyni, trzymałam się podziału wg ogłoszeń mieszkaniowych i tam taka „dzielnica” istniała, więc konsekwentnie, nie chcąc wprowadzać dodatkowego zamieszania, pozostałam przy tej nazwie. I jakby nie patrzeć, z jednej strony ten obszar do portu przylega.
Wierz mi, kolega nie zapytałby ani o orła, ani o daniela 🙂 a słowo bandera było mu po prostu nieznane wcześniej i wyszło, jak wyszło, anegdotycznie 🙂