Nadszedł czas opuścić Zawoję. Właściciel pensjonatu nawet sprawdził nam połączenia i spisał godziny. Ucięliśmy sobie krótką, pożegnalną pogawędkę i wystawiłyśmy im pozytywną opinię w sieci. Podjechałyśmy niemal pustym busem do Suchej Beskidzkiej, a dzięki rozmowie z kierowcą wiedziałyśmy, że musimy się kierować nie na główną stację, lecz na Zamek. Tutaj jednak czekało nas rozczarowanie. Nie było kasy biletowej, okres zakupu biletu przez internet już minął, do tego pociąg był pospieszny, a kolejny miał być ponad 2 godziny później. Obawiałyśmy się, czy nas zabierze, ostatecznie jednak kierownik pociągu się nad nami zlitował, a nawet dostałyśmy pusty przedział. Jechałyśmy półtorej godziny, przez Chabówkę ze skansenem kolejowym i Nowy Targ do Zakopanego. Miałyśmy okazję na chwilę oddechu i lekkie pogaduszki, poprzetykane spoglądaniem na widoki za oknem.
W Zakopanem było dużo chłodniej: 21°C w porównaniu z niemal 30°C w Suchej Beskidzkiej. Udałyśmy się najpierw do naszego hotelu Willa Wiktoria, położonego bardzo blisko dworca. Rozliczyłyśmy się, rozpakowałyśmy i wybrałyśmy na spacer po Zakopanem. Odwiedziłyśmy zatłoczone Krupówki z mnogością sklepów i straganów. Zakupiłam już pocztówki i inne pamiątki. Nabyłam też magnes z owieczką, zwracała się buzią w kierunku tej kupionej na Przełęczy Krowiarki. Byłyśmy w pobliżu Gubałówki, być może któregoś dnia wjedziemy tamtejszą kolejką. Spróbowałyśmy też oscypków i po raz pierwszy użyłyśmy pelerynek na deszcz, bo przez moment rzeczywiście mocniej popadało. Zjadłyśmy na mieście, na deser wzięłam pyszne lody z borówkami. Jeden chłopiec przeszedł specjalnie przez całą salę, by zapytać mnie:
Chłopiec: Przepraszam, wie Pani, która godzina?
To było intrygujące.
Potem poszłyśmy na spacer w pobliże drewnianego napisu „Zakopane”. Oczywiście został sfotografowany na tle Śpiącego Rycerza, my również stanęłyśmy do zdjęcia. Obok były postaci góralki i górala, takie z wstawianiem głowy w otwory. W uznała, że ja jestem dominująca i mnie dała jako górala, a sama ustawiła się jako góralka. Później
się zamieniłyśmy. Na koniec zrobiłyśmy szybkie zakupy i objuczone jak wielbłądy, głównie napojami, wróciłyśmy do pensjonatu, gdzie bardzo dopisywały nam humory.
M: Popłakałam się, dzień zaliczony.
L: Dzień bez płakania ze śmiechu dniem straconym.
W: Jeszcze się trzeci raz musisz popłakać, Pan Kawa by się przydał.
M: ?
W śmiała się z mojej konsternacji.
M: Aaa, z pociągu.
W sumie pół wieczoru spędziłyśmy, rozśmieszając się nawzajem, aż L uznała, że przez mój śmiech nas wyrzucą, bo była już cisza nocna. Aczkolwiek później głośno śmiała się też W, a wreszcie nawet L 😉
Nazajutrz ruszyłyśmy na szlak już z rana. Dziś czekała nas rozgrzewkowa trasa na Sarnie Skałki.
Po wyjściu z pensjonatu zauważyłam, że była lepsza widoczność niż ostatnio. Dostrzegalny był nie tylko kształt Śpiącego Rycerza, ale miejscami nawet jego „faktura”. Spacerowałyśmy głównymi ulicami – Jagiellońską i Chałubińskiego, skręcając dopiero na Czecha ku skoczni. Po drodze zagadywali nas kierowcy busów.
Kierowca na Jagiellońskiej: Podwieźć Was do Morskiego Oka?
Na Zwierzynieckiej kolejny kierowca: Podwieźć Was do Kuźnic?
My jednak byłyśmy niezłomne, miałyśmy na ten dzień inne plany. Częściowo je jednak zmieniłyśmy, bo natrafiłyśmy na Centrum Edukacji Przyrodniczej Tatrzańskiego Parku Narodowego. Początkowo zamierzałam obejrzeć tylko skwer wokół, ale okazało się, że to tu, a nie w Kuźnicach było muzeum przyrodnicze TPN. Namówiłam dziewczyny, zwłaszcza, że wejściówki były gratis. Zakupiłam też standardowo nalepkę z logo Parku i książkę o szlakach i przyrodzie lokalnej. Spędziłyśmy w muzeum godzinę. Głos z głośnika informował, kiedy i gdzie przechodzić dalej. Pierwsza sala przedstawiała ogólne informacje o Parku i ilustrowane to było dodatkowo na podświetlanej makiecie. Dowiedziałam się chociażby, że słowacka część powstała w 1949 roku, a polska w 1955. Znajduje się tam 800 km szlaków, z czego około 270 km na terenie Polski. Polskie Tatry dzielą się na Wysokie, Zachodnie, Bielskie i Reglowe. Oczywiście była też mowa o piętrach roślinnych, a ponadto dowiedziałam się, że śnieg zalega w Tatrach nawet do 290 dni rocznie. W drugiej sali
też prezentowano film, ale dalej mieściła się już diorama z lokalną przyrodą. Tutaj żałowałam trochę, że nie było tablic z treścią, którą mogłabym przyswoić, a tylko komunikaty z głośników, bo jednak jestem wzrokowcem, a nie słuchowcem. Natomiast fajne było to, że opowieść uzupełniano podświetleniem rośliny czy zwierzęcia, o którym była mowa. Dzięki temu dostrzegłam ryjówkę, byłam z siebie dumna, bo rozpoznałam sójkę, mogłam zapamiętać z roślin chociaż szarotkę i przyjrzeć się sowie, która z powodu zawiewającej klimatyzacji zdawała się strzyc uszami. A to tylko niektóre gatunki pośród kilkudziesięciu wymienionych. W kolejnej sali był film przeskakujący między dwoma ekranami, co trochę nas irytowało. Pokazywał, jakie są zagrożenia na terenie Parku, na przykład by nie budzić świstaków, aby zrobić im zdjęcie. Następne pomieszczenie prezentowało przekrój jaskini. L zapozowała przy łańcuchu, który ominął nas na Babiej Górze, a ja próbowałam zrobić zdjęcie nietoperza. Dowiedziałyśmy się, że w jaskiniach panuje temperatura od -2°C do +6°C i zamieszkują ją troglobionty (np. skoczogonki) i troglofile. Na koniec trafiłyśmy do… kina i to z fotelami jak do 5D, bo pod spodem miały wężyki, których dotyk pamiętałam właśnie z wizyty w kinie tego rodzaju i powiedziałam do dziewczyn: „ooo, tu jest to do smyrania”. Wtedy była scenka, że stado myszy przebiegało pomiędzy nogami widza i poruszające się wężyki miały to imitować.
Po opuszczeniu muzeum ruszyłyśmy ku Wielkiej Krokwi i zgodnie uznałyśmy, że w telewizji wygląda na większą 😉
Ruszyłyśmy Drogą pod Reglami ku Dolinie Białego. Dolina urzekła mnie od samego początku, woda szumiała w potoku, który był też bardzo atrakcyjny wizualnie. Dźwięk przepływającej wody działał na mnie kojąco, aczkolwiek był na tyle głośny, że gdy nagle zapadła cisza, było do odczuwalne. Potok w paru miejscach się spiętrzał, tworząc białą pianę, ale również w niemal zastałych miejscach przyjmował ciekawą, mieszaną barwę. Po drodze minęłyśmy zakratowaną grotę (kopalnię, gdzie kiedyś próbowano wydobywać rudy uranu), a także wodospad, na tle którego zrobiłyśmy sobie wspólne zdjęcie. Droga biegła dość łagodnie, dopiero koniec żółtego szlaku był wymagający i to naprawdę. Początek szlaku czarnego okazał się niewiele lepszy, nic więc dziwnego, że pod Sarnią Skałą (1377 m n.p.m.) L postanowiła na nas poczekać, a wdrapałyśmy się tam we dwie z W.
Myślę, że to miejsce może pretendować do złotego medalu za najcudowniejsze miejsce w górach, jakie było mi dane poznać. Niby koziczki wspięłyśmy się na ostatnie podejście, niemal na czworaka, ale dało nam to niemało frajdy. A gdy podniosłyśmy głowy, ukazały się nam absolutnie genialne widoki! Biegałam jak nakręcona i nakręciłam parę filmików. Nawet dałam upust swojej ekscytacji (choć to niewystarczające słowo) i powiedziałam parę słów „do kamery”. Wstawiłam potem filmik ze swoim zacieszem na moją stronę na Facebooku (a potem także na Youtube) i cieszył się on niemałym zainteresowaniem. Obie z W zresztą suszyłyśmy ząbki cały czas. Zrobiłyśmy mnóstwo zdjęć, wspólne selfie, zdjęcie naszych butów, a przede wszystkim całą sesję na najwyższej skale, z Giewontem i innymi łańcuchami górskimi, dolinami i zielenią w tle. Było przecudownie! <3
Schodziłyśmy dużo wolniej i nawet uderzyłam się kostką o kamień, ale na szczęście ból był chwilowy. Na dalszym odcinku czarnego szlaku zrobiłyśmy sobie zdjęcie we trójkę z Sarnią Skałą w tle. Zejścia były dość podstępne – wilgotne skały i mnóstwo korzeni. Na koniec pojawiła się barierka i bardzo dobrze, bo nieomal się ześlizgnęłam. To było już w pobliżu drogi na wodospad. Tam złapał nas krótkotrwały deszcz, ale i tak podeszłyśmy praktycznie płaską drogą pod Siklawicę. Przy wodospadzie było sporo ludzi, ale udało się nam zrobić parę pamiątkowych zdjęć.
Zawróciłyśmy do Polany Strążyskiej, by następnie przejść się doliną o tej samej nazwie. Ścieżka była niemal płaska, usypana drobnymi kamyczkami i wiodła wzdłuż Potoku Strążyskiego. Powiedziałabym, że ten odcinek był dość lajtowy. Czekając na busa powrotnego, dostrzegłam breloczki z imionami. Nawet w Zakopanem wiedzą, że Marta jest konsekwentna i niezależna 😉 Po powrocie do centrum Zakopanego poszłyśmy na obiad do baru mlecznego obok dworca. Wypiłam pyszny kompot do pierogów ruskich. Później już zaszyłyśmy się w pensjonacie. Każda z nas miała chwilę dla siebie.