Kowale – czy wciąż jesteśmy w Gdańsku?

Tydzień temu na blogu zapadła cisza. Wyjaśniłam tę sytuację na swojej stronie na Facebooku, ale dotarły do mnie głosy, że niektórych brak wtorkowego wpisu zaskoczył. Myślę, że wszyscy wiedzą, co w poprzednim tygodniu wydarzyło się w Gdańsku i czułam, że przedstawienie Wam wpisu, który będziecie mogli przeczytać poniżej, byłoby w tej sytuacji po prostu nie na miejscu. Zresztą, nie byłabym wówczas w stanie go w ogóle napisać.

Wczoraj postanowiłam, że należy wrócić, pomimo ciężaru w sercu (na co nałożyły się też prywatne wspomnienia), bo im dłużej się coś odwleka, tym trudniej jest się tego podjąć. Dodatkową motywacją była dla mnie deklaracja opublikowana tutaj. Napisałam tam, m.in., że „Ostatnie dni były dla Gdańska szczególnie trudne. Mam poczucie, że obserwowanie, jak na naszych oczach dzieje się historia, może być jednocześnie honorem i brzemieniem… Są historie, których wolelibyśmy nie doświadczyć…” I rzeczywiście jestem rozdarta, mam poczucie rozdwojenia.

Może temat, który zapowiedziałam podjąć już dwa tygodnie temu, pasuje nawet do takiego rozdwojenia. Bo oto przede mną, Martą z 2015 roku, stał dylemat – czy Kowale przynależą do Gdańska, czy też nie. Zapobiegawczo postanowiłam dołączyć je do mojego projektu zwiedzania miasta ulicę po ulicy, by nie zarzucać sobie potem, że coś ominęłam (dziś ewentualne zarzuty – mające nieco inny charakter – motywują mnie raczej do odkrywania nieodkrytego i pozwalają Gdańskowi wciąż mnie zaskakiwać). Uznałam, że lepiej zrobić za dużo, niż odczuwać braki. Dodatkowo uznałam, że otworzę się na ludzi bardziej niż zwykle i podpytam lokalną społeczność, jak to z tymi Kowalami właściwie jest.

Nie było to jednak proste zadanie. Kowale, w dużej mierze zabudowane domami jednorodzinnymi, nie generowały wielu okazji do spotkań. Dodatkowym utrudnieniem była moja wędrówka w dniu powszednim, do tego w ciągu dnia, gdy wielu mieszkańców prawdopodobnie zwyczajnie przebywała w pracy. Moja sonda ograniczyła się do trzech „badanych” (jako biolog zdaję sobie sprawę, jaka to słaba grupa badawcza). Co ciekawe, nie przyniosła żadnego rozstrzygnięcia. Jeden pan zapewniał mnie, iż wciąż jestem w Gdańsku, ale pani z wózkiem zdecydowanie temu zaprzeczyła. Najbardziej rozbawiła mnie wypowiedź starszego mężczyzny, który przebywał akurat na swojej posesji i rzucił: „tam za płotem są Kowale, tu już Gdańsk”. Dodał jeszcze, że granica wciąż się przesuwa. Chociaż jego słowa zabrzmiały dość żartobliwie, niczym sąsiedzkie przekomarzanie się, miał rację, co do niejednorodności przynależności Kowali, co potwierdza chociażby Gedanopedia. Okazuje się, że jednak trochę wykroczyłam poza własny projekt 😉

Chociaż nawet nazwy ulic, napotkane przeze mnie uprzednio w Gdańsku, sugerowały raczej, że mam do czynienia z osobną przestrzenią, na swojej trasie znalazłam też objawy pewnej tęsknoty za Gdańskiem albo po prostu serdecznych uczuć ku niemu, czego przykładem może być poniższy obrazek 😉

Na obszarze Kowali kilka rzeczy zwróciło moją szczególną uwagę. Na starcie zderzyłam się z totalnym brakiem różnorodności zabudowy. Naprawdę bardzo pilnie śledziłam mapę, by nie pogubić się w szeregu niemal identycznych posesji.

Dalej okazało się, że tak naprawdę mamy tu do czynienia z kilkoma sektorami. Były miejsca o określonym charakterze, gdzie indziej ponownie pojawiały się klony budynków, ale już inne niż te pierwsze.

Na swojej drodze mijałam też zamknięte osiedla. Jedne izolowały się prawdopodobnie tylko ze względu na ograniczoną przestrzeń do parkowania, inne jednak prowokowały mnie ponownie do przemyśleń nad tendencją do idącego dalej izolowania się – od drugiego człowieka. Nie chcę powiedzieć, że zamknięte osiedla to zupełnie błędna idea – ma ona oczywiście swoje walory dla mieszkańców. Na ten moment nie wyobrażam sobie jednak, bym miała stać się mieszkanką tego typu osiedla. Ale kto wie, może za parę lat wrócę do tego zdania, zauważę, że jednak wkroczyłam na tę ścieżkę i tylko się uśmiechnę… 😉 A skoro już o ścieżkach mowa – zarówno ja, jak i inne znane mi miejskie świry, raczej jesteśmy zasmuceni taką izolacją. Czasem ogranicza eksplorację i odkrywanie miasta, a czasem zwyczajnie zmusza do nadłożenia drogi 😉

Tutaj po prostu powędrowałam dalej i odkryłam, że część Kowali jest też nastawiona na budowę domów o bardziej indywidualnym charakterze. Zdecydowanie dużo było „w budowie”. Znalazły się też takie fragmenty, gdzie ruch pieszy był wysoce utrudniony. Sama spotkałam się z sytuacją, gdzie przeszłam na drugą stronę drogi skuszona wizją chodnika, a ten za moment się skończył. Ruch samochodowy uniemożliwiał mi powrót i tak wędrowałam sobie dłuższą chwilę poboczem. Przyznam szczerze, że częstotliwość jazdy ciężarówek tą trasą napawała mnie lekkim niepokojem.

Inna sprawa, która dodaje Kowalom uroku, to duże różnice wysokości. Niejednokrotnie przechodziłam między, wydawałoby się na podstawie mapy, równoległymi ulicami, pokonując przy tym schody. Schody nie są dla mnie niczym strasznym, ale gdy widzę chodniki w formie stopni, zwykle niezbyt wymiarowych, to muszę przyznać, że nieco się krzywię. Mam poczucie, że przeważnie zamiast równomiernego chodu muszę dreptać jakimś nieregularnym krokiem. Bo te kolejne stopnie nie są na długość kroku czy kilku, ale jakichś ułamków (w moim przypadku najczęściej 1,5 ;)).

Oczywiście głównym walorem różnicy wysokości są widoki i tych nie zabrakło.

Jako biolog doceniałam też drobne naturalne „wyspy” w tym morzu betonu i atrakcji czysto antropogenicznych. Nawet taki mały stawek cieszył oko 🙂

Najciekawsze pod kątem nazw było dla mnie osiedle z ulicami rodem z mitologii, ale gdy uwieczniałam akurat figurę jednej z mitologicznych postaci, to przez moment sytuacja nie była najciekawsza. Nieopodal ustawiono ławeczki, z których z przyjemnością korzystała buńczuczna młodzież. Ich zuchwałe odzywki („Czego zdjęcia robisz? Strzelę Ci zaraz!”) sprawiły, że nie chciałam z nimi wchodzić w żadne dysputy i nie sfotografowałam pomnika z bliska, lecz ignorując ich odzywki, po prostu ruszyłam dalej zaplanowaną trasą, którą tak swoją drogą powoli kończyłam. W grupie każdy jest chojrakiem, ale dzieląca nas odległość i mój zaskakujący spokój bardzo łatwo zbiły ich z tropu. Wewnątrz taka spokojna nie byłam, ale nie dałam tego po sobie poznać. Cóż, czasem nie jest łatwo być indywidualistą, który kroczy własnymi ścieżkami.

Moje wiodły w kierunku Gdańska. Tego niebudzącego wątpliwości.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *