Tym razem spakowałam się naprawdę szybko i bezproblemowo, a nawet udało mi się rozparcelować wszystkie przekąski tak, aby nie brać ich w osobnej torbie, jak początkowo założyłam. Tak czy inaczej, wyszło mi 12,2 kg bagażu, co wciąż czyniło wymarzone 10 kg poza zasięgiem. Rano jednak nie obyło się bez stresu, bo autobus spóźnił się i miałam obawy, czy dotrę na czas na dworzec. Udało się jednak, a i na oliwskim dworcu nie jest szczególnie trudno znaleźć odpowiedni peron, więc wsiadłam już bez większych przygód w swój pociąg. Okazał się zaskakująco krótki, miał tylko dwa wagony.
Docelowo wybierałam się tym razem do Drawieńskiego Parku Narodowego, ale że miałam przesiadkę w Pile, wydłużyłam ją sobie na tyle, by zwiedzić miasto. Już zawczasu sporządziłam listę miejsc do odwiedzenia. W Pile wysiadłam niemal w samo południe. Okazało się, że nawet tak małe miasto ma aż sześć peronów, ale wydostałam się bez problemu systemem tuneli tam, gdzie planowałam. Przy okazji skojarzyłam te pilskie z tym oliwskim ze względu na kafelkowe ściany. Sam budynek dworcowy był zabytkowy, ale nieszczególnie rzucało się to w oczy wewnątrz i od tej strony, którą szłam, natomiast pełną bryłę udało mi się zobaczyć popołudniu.
Piła przywitała mnie deszczem, dlatego zakapturzona po wyjściu z budynku dworca skręciłam w prawo, co było bardzo nieoczywistym wyborem. Szczególnie, że zeszłam z asfaltowej drogi na wyboistą z ubitej ziemi i luźnego piachu, minąwszy uprzednio hotel dla owadów i skręt w inną asfaltową ulicę, przy którym zresztą zatrzymałam się, podziwiając walory estetyczne budynku zlokalizowanego na skrzyżowaniu.
A zatem, co mnie skłoniło, by iść naprzód właśnie tamtędy? Otaczały mnie na przemian dźwięki natury i przemysłu, jakby ktoś przewalał jakieś metalowe i szklane przedmioty. Wreszcie jednak dotarłam do torów kolejowych, ciekawego ceglanego budynku i mniej jednorodnego, ale zabytkowego, tzw. Okrąglaka, który był, jak już wspomniałam, zabytkiem kolejowym. Być może był właśnie wspomnianą na dworcowej tablicy parowozownią? Uznałam to za ciekawostkę, więc znalazł się na mojej liście. Po sfotografowaniu go zawróciłam do Zakopiańskiej i przeszłam się wzdłuż parkingu przy galerii handlowej.
Wiedziałam, że po dotarciu do ronda muszę iść dalej prosto, by dojść do drugiego punktu z listy, a mianowicie pomnika na dawnym cmentarzu żydowskim. Tymczasem momentalnie po wejściu w ulicę Konopnickiej Marcie zaświeciły się oczy, bo zobaczyła ceglany gmach 😉 Okazało się, że to Szkoła Policji. Sfotografowałam go z oddali, by był w kadrze w pełnej krasie i z zaciekawieniem weszłam na plac naprzeciw, noszący imię Stanisława Staszica, który w Pile wydał mi się postacią wiodącą, wnioskując po obiektach z nim związanych, które widziałam na mapie, planując wycieczkę 😉 Za placem mieścił się jeszcze skwer z pomnikiem ku pamięci ofiar stalinizmu, a ponadto obok mieścił się Urząd Miasta, nomen omen urzędujący w całkiem ładnym budynku. Choć w moich oczach wciąż ten ceglany wygrywał i podeszłam pod niego, robiąc sobie nawet chwilę przerwy w jednej z wnęk, by kryjąc się przed deszczem, pozbyć się nałapanych kamieni z butów 😉
Idąc dalej ulicą Konopnickiej, poszukiwałam wspomnianego pomnika, co niestety skończyło się fiaskiem. Najpierw weszłam w obręb skwerku, który okazał się zwykłym skwerkiem z zielenią i ławeczkami. Potem mapa stwierdziła, że minęłam obiekt, a zapytany o to mieszkaniec uznał, że pomnika już nie ma. Choć nie jestem przekonana, czy było to zgodne z prawdą, w tamtym momencie nie drążyłam. Czas uciekał, deszcz padał, a przede mną było jeszcze sporo do obejrzenia.
Na skrzyżowaniu z ulicą 11 Listopada odbiłam w prawo, ale musiałam uważać, bo kierowcom bardzo się spieszyło. Wreszcie jednak ktoś mnie puścił na przejściu i mogłam ruszyć w stronę mostu. Przy okazji przyglądałam się architekturze. Rzeka Gwda płynęła dość szeroko, a równolegle biegł bulwar.
Za mostem, po prawej stronie, znajdował się skwer imienia kardynała Ignacego Jeża, pierwszego biskupa diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej. Było stąd widać za zielenią ceglany budynek ze złożoną bryłą, który momentalnie mnie zainteresował, a dalej wieżę kościoła Św. Stanisława Kostki. Po drugiej stronie ulicy w budynku o konstrukcji szachulcowej mieściło się Muzeum Stanisława Staszica, ponoć zamknięte, co wyczytałam w sieci, choć na takie nie wyglądało.
Weszłam do kościoła, gdzie panował półmrok. Przyklęknęłam w jednej z ławek i chłonęłam ciszę. Potem przeszłam się po świątyni. Moją szczególną uwagę zwróciły witraże, ale przyjrzałam się także prezbiterium, ambonie czy organom. Klasycznie już, od pewnego czasu, podchodziłam do stacji drogi krzyżowej ze św. Weroniką i to samo zrobiłam tym razem.
Natchniona padającym nieustannie deszczem, postanowiłam sprawdzić, czy muzeum jest otwarte. Zadzwoniłam do drzwi i pani otworzyła, zapraszając do środka. Alternatywą miało być dla mnie Muzeum Okręgowe, ale to interesowało mnie bardziej, a dodatkowo okazało się darmowe. Z ulotki dowiedziałam się, że założono je w 1951 roku, potem rozwijająca się jednostka dała początek Muzeum Okręgowemu, ale ostatecznie muzeum biograficzne (w domu Staszica zresztą) zaczęło funkcjonować jako odrębne od 1985 roku.
Tutejsze muzeum zajmowało cztery sale na jednej kondygnacji, a schody prowadziły na wystawę czasową. Zależało mi przede wszystkim na poznaniu postaci Staszica, a sztukę współczesną zostawiłam sobie na deser, o ile starczyłoby mi czasu.
W pierwszej salce zaprezentowano młodość i podróże Staszica. Znalazł się tam spisany jego własną ręką życiorys naszego bohatera, aczkolwiek wspominał głównie o swoich przodkach. Natomiast doczytałam na ekranie z mapą jego podróży, że spisał swoją autobiografię, także ta kartka z życiorysem mogła być zaledwie wycinkiem większej całości. Na ścianach i w gablotach znajdowały się liczne ryciny i formy przestrzenne, ale pośród nich były także wizerunki Staszica. Ponadto atrakcyjność sali w moich oczach podnosiły mapy. Na ekranie można było prześledzić mapę Polski i Europy z zaznaczonymi miejscami związanymi ze Staszicem, a wiele opisów miało formę bierną, co zwróciło moją uwagę. Przyszły geolog zwiedził m.in. Karpaty, Paryż, Wiedeń i różne miejsca we Włoszech, gdzie m.in. „dotykał kijkiem” lawy wulkanu. Tymczasem na ścianie znalazła się mapa geologiczna ziem polskich – pierwsza tego typu, wydana w 1815 roku w Warszawie, obejmująca milion kilometrów kwadratowych. Ujmowała występowanie kopalin użytecznych, znalezisk paleontologicznych oraz archeologicznych. Dodatkowych ciekawostek można było wysłuchać po kliknięciu guzików na ścianie we wszystkich czterech ścianach oraz po wysuwaniu szuflad. Jako, że nasz bohater zajmował się także tłumaczeniami, umieszczono tu egzemplarz jednego z pierwszych tłumaczonych tytułów – „Epoki natury” Georgesa Buffona. Również w tej sali znalazł się jeden z pierwszych pozyskanych przez muzeum eksponatów – tablica ufundowana w 50. rocznicę śmierci Staszica.
W kolejnej natomiast zaprezentowano działalność Staszica w ramach Warszawskiego Towarzystwa Przyjaciół Nauki, którego był współzałożycielem. Znalazł się on w gronie 30 postaci w cyklu „Portrety wsławionych Polaków”, które to portrety wykonywano na kamieniu. Główne miejsce w tej sali zajmował jednak obraz Bronisława Kopczyńskiego, na którym zebrały się liczne osobistości, np. Lelewel czy Kołłątaj, a który to obraz podarowano Towarzystwu Przyjaciół Nauki. Staszic był prezesem wspomnianego Towarzystwa, co odnotowano w księdze odnoszącej się do 1818 roku. Zainicjował i częściowo sfinansował również powstanie pomnika Mikołaja Kopernika w Warszawie, dlatego model w pomniejszeniu także się tu znalazł.
Przechodząc do kolejnej sali, minęłam wydruk z obrazem Norblina „Zaprzysiężenie Konstytucji 3 Maja”. Trzecią część wystawy poświęcono innym pracom literackim i tłumaczeniom Staszica. Przetłumaczył m.in. „Iliadę”, a sam pisał chociażby o statystyce Polski. Pośród grafik do „Rodu ludzkiego” znalazł się podpis, który zwrócił moją uwagę: „Człek skoro tknął się czasu dotknął nieskończoności”.
W ostatniej sali opowiedziano o Staszicu przez pryzmat jego działalności politycznej, szczególnie w okresie Księstwa Warszawskiego i Królestwa Polskiego. Wyjątkową uwagę poświęcał edukacji i gospodarce. Zresztą najpóźniejszy wizerunek Staszica, pochodzący z 1860 roku, znajdował się na medalionie wybitym w hucie Aleksander, której powstawanie Staszic nadzorował. Prócz tego w szufladach ciekawostką był dukat z postacią trzymającą pęk strzał i inskrypcją po łacinie głoszącą, że „zgodą rosną małe sprawy”, co wydało mi się analogią do inskrypcji z Gdańska. Zwieńczeniem historii tej postaci było przedstawienie graficzne grobu Staszica oraz opis jego testamentu. Zarówno za życia, jak i po śmierci, chciał się przyczynić do poprawy losu innych.
Na wystawę czasową, z grafikami prezentującymi sztukę współczesną, nie starczyłoby mi już czasu. Po wyjściu minęłam tylko Muzeum Okręgowe i ruszyłam w stronę Parku na Wyspie. Nim jednak tam dotarłam, posiliłam się w restauracji Molino, którą też dopisałam do swojej listy wcześniej, ze względu na przystępne menu. Właściwie bardzo szybko zamówiłam wypatrzone wcześniej tagliatelle, a że głód dawał mi się solidnie we znaki po dość „chudym” weekendzie, w ów poniedziałek pożarłam nawet przyniesioną przystawkę, choć ogórki kiszone to nie jest mój ulubiony smak, a nawet byłam skłonna zjeść chleb ze smalcem, który był chyba jednak jakimś nietypowym rodzajem pasztetu i smakował ekstra. Sam makaron też skonsumowałam z apetytem, obsługa była bardzo miła i nie musiałam czekać długo na swoje zamówienie, więc opuściłam restaurację, mając jeszcze godzinę do pociągu. Dodatkowo myślę, że warto podkreślić niebanalną aranżację przestrzeni wokół restauracji.
Do Parku na Wyspie weszłam przez most i skierowałam się na północ pierwszą ścieżką. Pomimo deszczowej aury, kwitnące kasztanowce i tak robiły wrażenie. Na wysokości kolejnego mostu odbiłam w lewo. Okazało się, że w ramach parku, mimo jego położenia między wodą, jest jeszcze staw, a na nim kolejna wysepka – z koroną, co wydało mi się oryginalne i ciekawe. Krążąc wokół zbiornika, nieustannie słyszałam rechot żab. Ścieżka w stronę południową również okazała się interesująca, bo posadzono tam aleję drzewek, z których cześć opatrzono tabliczkami w stylu „tu byłem” oraz zdjęciami i nazwiskami sławnych osób. Znalazł się tam i Artur Andrus, autor słynnych słów piosenki „Piłem w Spale, spałem w Pile” i aż się uśmiechnęłam, że rzeczywiście w Pile był 😉 Dotarłam jeszcze do fontanny, amfiteatru oraz tramwaju wodnego, w tym momencie nieczynnego. Mniej więcej w tym miejscu według map Google miał być skwer Adamowicza, czego byłam ciekawa, skoro zjechałam tu z Gdańska, ale nie wypatrzyłam tabliczki z nazwą.
Pierwszym mostem opuściłam wyspę i ścieżką najbliższą ulicy ruszyłam w lewo, do pomnika kogóż by innego, jak nie Staszica. Po drodze był jeszcze głaz ku pamięci pilskich strażaków. Wędrując w stronę dworca cały czas prosto, zwracałam uwagę na budynki wokół. Wyróżniał się na ich tle hotel Gromada. Mój wzrok przykuł także ceglany budynek z tablicą informującą, że nieopodal mieściła się synagoga. Budynek miał z kolei bardzo ładny portal.
Wreszcie weszłam na wiadukt, na którym szybko zreflektowałam się, że idąc nim tylko nadrobię drogi, bo biegnie wyżej niż dworzec i będę musiała po zejściu z niego się cofać. Dlatego zawróciłam i skręciłam tuż przed nim, równoległą ulicą dochodząc ostatecznie do celu. Zobaczyłam pilski dworzec w pełnej krasie, znalazłam właściwy peron, po czym pozwoliłam pociągowi dowieźć się do Kalisza Pomorskiego, skąd odebrał mnie gospodarz. Rozgościłam się w Drawniku i uświadomiłam sobie, jak dawno nie otaczała mnie tak przenikliwa cisza. Z tarasu słychać było wyłącznie szum rzeki Drawy i śpiew ptaków. Miałam nadzieję na poprawę pogody i zobaczenie jak najwięcej w Drawieńskim Parku Narodowym.