Muzea, których nie odwiedziłam wcześniej #3 Wystawy Wydziału Biologii

Tak, wiem, brzmi to nieco paradoksalnie. Marta, absolwentka Wydziału Biologii, wybrała się na kampus specjalnie po to, by odwiedzić swój własny wydział. Z założenia myślałam o Muzeum Inkluzji w Bursztynie, którego drzwi nie przekroczyłam ani razu, ale dowiadując się zawczasu, czy trzeba się umawiać na zwiedzanie, dowiedziałam się o istnieniu aplikacji, a ta otworzyła mi oczy na mnogość wystaw w obrębie wydziału. Podczas zwiedzania okazało się, że niektóre elementy były mi już znane, ale inne mnie zaskoczyły, a nawet znalazłam elementy szczególnie dla mnie fascynujące. Ale po kolei.

Aplikacja okazała się bardzo przydatnym narzędziem. Po pierwsze, informowała o wszystkich wystawach i umiejscowiała je na planie budynku, dzięki czemu trudno byłoby coś ominąć. Dla mnie, jako absolwentki, poruszanie się po wydziale było błahostką, ale niekoniecznie musiało być dla kogoś, kto gościł w budynku po raz pierwszy. Ponadto do każdej wystawy przygotowano bogate opisy, co uzupełniało ekspozycje. Już na wstępie wiedziałam, po samych tytułach, że poza Muzeum Inkluzji w Bursztynie, zainteresują mnie na pewno wystawy dotyczące ewolucji człowieka i mikrobiologii.

Od razu po wejściu, po lewej stronie, mieściła sie gablota z drzewem rodowym człowieka. Co ciekawe, każdego z naszych przodków w toku ewolucji pokazano w wizualizacji, a obok ilustracji mieściła się czaszka, co pozwalało porównać zmiany, jakie zaszły na przestrzeni czasu. Dodatkowo w formie drzewka przedstawiono, na jakim etapie rozdzielały się poszczególne linie. prowadzące do różnych gatunków.

Nieopodal znalazły się wyeksponowane fiszbiny płetwala. A ponad głową wrażenie robił podwieszony szkielet, który jednak lepiej można było obejrzeć z wyższych kondygnacji.

Tym, czego się nie spodziewałam, choć teoretycznie mogłam pamiętać, był jeden z dwóch murali. Niemal na skraju budynku, przy katedrach molekularnych, znalazł się mural prezentujący właśnie molekularne drzewo życia. Dzięki porównaniu sekwencji określonego odcinka materiału genetycznego, naukowcy w 1990 roku podzielili życie na Ziemi na trzy główne grupy zwane domenami: bakterie, archeony i jądrowce.

Przyszła pora na ten punkt programu, dla którego postanowiłam odwiedzić swój stary wydział. Sala znajdowała się za zamkniętymi drzwiami i miała specyficzny klimat. W półciemności podświetlało się tylko to, co miało zwracać uwagę zwiedzającego. I tak na początek były to trzy pionowe gabloty: z surowym bursztynem bałtyckim, jego barwnymi odmianami oraz inkluzjami roślinnymi. Następnie przyjrzałam się umieszczonym w słupkach, jakby na kształt pni, inkluzjom zwierzęcym w powiększeniu – spośród kilkunastu mnie najbardziej zainteresowały modliszka, patyczak i pasikonik. Po drugiej stronie od wejścia znalazła się tablica prezentująca dzieje Ziemi, a obok gablota z bursztynem z różnych rejonów świata. Nazwa „dominikański” tak silnie skojarzyła mi się z dominikanami w Gdańsku i jarmarkiem dominikańskim, że dopiero mapa na ekranie dwa metry dalej przypomniała mi, że taki kraj jak Dominikana też istnieje 😉 Dzięki tamtejszej aplikacji mogłam umiejscowić odmiany bursztynu nie tylko w przestrzeni, ale również w okresie geologicznym. Przykładowo bursztyn portugalski pochodził sprzed 100 milionów lat, z górnej kredy i był okazem bardzo rzadkim, znajdowanym w skałach. Kolejne zwierzęce inkluzje znajdowały się na ścianie pomiędzy i jako osoba, której bliższa jest zoologia niż botanika, oczywiście w tym miejscu wsiąkłam. Pomyślałam przy okazji, że choć rzadko używam tej wiedzy na co dzień, to jednak pamiętam nazwy wielu taksonów różnej rangi (np. czasem tylko rodzin, ale czasem wręcz gatunków) po łacinie. Tu zainteresowały mnie szczególnie chruścik, jętka, karaczan, ale też larwa motyla, bo była w bursztynie obrobionym na kształt serca. Sama za dzieciaka miałam taki wisiorek, choć bez inkluzji. Wystawę dopełniała diorama prezentująca taki bursztynowy las.

Przechodząc na drugą stronę od wejścia, ale pozostając wciąż na parterze, minęłam akwarium Malawi, w którym bardzo aktywnie pływały ryby właśnie tego biotopu. Idąc dalej, natrafiłam na minigablotkę z pracami z ASP, ale mnie interesowała wystawa o drapieżnikach o intrygującym tytule – Zabójcy bez winy. Okazało się, że akurat tę wystawę pamiętam. W gablocie na wejściu, pośród innych gadów, wypatrzyłam żółwia sępiego. W kolejnej umieszczono kiwi i kolczatkę, jako przedstawicieli starych linii ewolucyjnych. Następnie pojawiły się ssaki – bardziej oczywiste dzikie koty i mniej oczywiste, jak np. borsuk. Najwięcej było gablot z ptakami, które podzielono według grup systematycznych. Znalazły się m.in. szponiaste, sowy, kuraki, mewy czy krukowate. Wypatrzyłam też dzięcioła zielonego, którego pióro kiedyś znalazłam, co było dla mnie dużym przeżyciem. Tymczasem część poświęcona drapieżnym bezkręgowcom znalazła się w centrum budynku, ale na wyższej kondygnacji.

Również przy skrzydle z katedrami środowiskowymi, a dokładniej przy wejściu na główną aulę wykładową, znalazł się drugi z wspomnianych murali, tym razem prezentujący drzewo życia z podziałem na protisty, rośliny i zwierzęta, zaproponowany przez Haeckela w 1866 roku. Sfotografowałam go później także z góry. Tymczasem zwieńczeniem wystaw na parterze była ekspozycja szkieletów ssaków – m.in. żubra, hipopotama czy oryksa. Rozbawiła mnie wkomponowana w tę część kolejna praca z ASP.

Nim przeniosłam się piętro wyżej, obejrzałam pierwszą z trzech części wystawy „Prehistoryczne krajobrazy Ziemi Opolskiej”.

Z nadzwyczajną ciekawością kierowałam się w stronę wystawy „Pogromca mikrobów”, ale nie spodziewałam się, że powstał tu Zaułek Weigla, który przedstawiał tę postać, a ja akurat byłam nim od lat szczerze zafascynowana. Może dlatego, że znając wątek badań nad tyfusem, które prowadził Weigl i w które wciągnął wielu przedstawicieli inteligencji, ratując ich jednocześnie od hitlerowskich opresji, nie mogłam przejść wobec takiej postaci obojętnie. Wystawa prezentowała życie prywatne naukowca, zarówno w młodości, jak i późniejsze życie małżeńskie. Urzekły mnie zdjęcia przyszłych małżonków, gdzie obydwoje przysiedli w tym samym miejscu na osobnych fotografiach. Para miała syna, który po ukończeniu nauki współpracował z ojcem. Zresztą i żona naukowca była docentem nauk biologicznych. Weigl miał też różnorodne pasje niezwiązane z nauką, a bardziej z kulturą. Kochał kino i fotografował . Zajmowały go także wędkowanie i strzelanie z łuku.

Tymczasem jeśli chodzi o pracę badawczą, tyfusem zajmował się już w latach I wojny światowej. Kilka lat wcześniej za odkrycie, że chorobę przenoszą wszy, Włoch Charles Nicoll otrzymał Nagrodę Nobla. W oparciu o wiedzę zdobytą przez innych naukowców w poprzednich latach, Weigl prowadził badania w zorganizowanym przez siebie Instytucie do Badań nad Tyfusem Plamistym na Uniwersytecie we Lwowie. Wyhodował specjalną linię wszy, aby stworzyć szczepionkę na tyfus. Jako, że był pionierem takich badań, a potrzeba powstania szczepionki była ogromna, doceniły go zarówno instytucje naukowe, jak i sam papież czy wspomniany już noblista Nicoll.

W trudnych czasach II wojny światowej Weigl wykorzystał swoje badania najpierw, by chronić ludzi przed sowieckim gułagiem, a następnie elitę intelektualną Lwowa, choć musiał się za to podjąć produkcji szczepionki dla Niemców. Odrzucił jednak ich propozycje wyjazdu do Berlina, a nawet nominacji do Nagrody Nobla. Równolegle współpracował z polskim podziemiem, także tam przekazując szczepionki. Lwów musiał opuścić, gdy znów przesunął się front wschodni, a gdy faktycznie dostał nominację do Nagrody Nobla, wycofano ją przez oskarżenie o kolaborację z Niemcami.

Dla mnie wystawa była przebogata w eksponaty zarówno prezentujące życie prywatne, jak i pracę naukową Weigla, ale nic nie zrobiło na mnie takiego wrażenia jak klateczka do hodowli wszy, o której tyle razy czytałam, a tak trudno było mi ją sobie wyobrazić. Jakkolwiek to zabrzmi, teraz w temacie Weigla czuję się spełniona 😉

Ciekawym zwieńczeniem była gablota z artykułami i książkami poświęconymi właśnie tej postaci.

Na ścianach nieopodal rozmieszczono jeszcze zdjęcia różnych bakterii i wirusów.

Tymczasem kierując się w drugą stronę, minęłam paludarium z roślinnością z gór Tepui.

Na dłużej, choć nie tak jak poprzednio, wsiąkłam w Zaułku Linneusza, gdzie zaprezentowano różne prace botaniczne i zielniki, w tym zielnik Uniwersytetu Gdańskiego, narzędzia używane przez botaników czy próbki różnych roślin. Poruszono także temat podwójnego nazewnictwa organizmów, złożonego z nazwy rodzajowej oraz gatunkowej.

Na koniec przeszłam się po piętrach, by skończyć oglądanie wystawy dotyczącej Ziemi Opolskiej, aczkolwiek skamieniałości nie przykuły jakoś bardzo mojej uwagi. Może po trosze była to już kwestia zmęczenia, a może na tle innych rzeczy po prostu interesowały mnie najmniej.

Jednak usatysfakcjonowana zwiedzaniem opuściłam swoją alma mater z poczuciem sensownie spędzonego przedpołudnia i ze swojej strony to miejsce polecam 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *