W kolejne już urodziny postanowiłam na przekór metryce rozbudzić w sobie dziecięcą ciekawość i zrobić sobie wycieczkę w jeszcze nieznane miejsce. Starogardu jeszcze dotąd na celowniku nie miałam. Zaproponowałam zatem, byśmy wraz z potencjalnym kompanem sprawdzili, co można tam zobaczyć ciekawego, bo a nuż nas zainteresuje, a jednocześnie czy możliwe jest obrócić tam i z powrotem w jeden dzień, bo jednak moje urodziny przypadały w środku tygodnia.
Pewnego wieczoru zasiedliśmy przed komputerem, sprawdzając połączenia i lokalne atrakcje, asekuracyjnie korzystając także z mapy Pomorza z obiektami wartymi zobaczenia. Miasto uznaliśmy za ciekawe i adekwatne na jednodniową wycieczkę, a i dojazdy okazały się całkiem sensowne. Już tego wieczoru mieliśmy pełną listę, co chcemy zobaczyć, oraz zakupione bilety w jedną stronę, dając sobie większą swobodę względem godziny powrotu. Dzień przed na bazie mapy ułożyłam obiekty w proponowanej kolejności zwiedzania.
W dniu urodzin nawet pochmurna aura nie była w stanie popsuć mi doskonałego humoru, który towarzyszył mi od rana. Właściwie zmieniliśmy tylko tyle, że na oliwski dworzec podjechaliśmy autobusem, by nie zmoknąć na dzień dobry. Spotkaliśmy się u mnie i wspólnie udaliśmy się na pociąg. Mając do niego jeszcze chwilę, przespacerowaliśmy się po peronie. Również po drodze zatopiliśmy się w rozmowie.
Gdy wysiedliśmy w Starogardzie Gdańskim, już na starcie byłam urzeczona. Cieszyła mnie sama obecność tutaj, możliwość poznawania nowej przestrzeni, ale też najlepsze towarzystwo, jakie mogłam sobie na ten dzień wymarzyć. Zrobiliśmy zdjęcia z nazwą miasta, po czym zachwyciłam się dworcem z żółtej cegły, który robił wrażenie bardzo zadbanego i spodobały mi się także detale architektoniczne. Byłam nakręcona. A przecież jeszcze nie opuściliśmy stacji!
– Mamy cały dworzec dla siebie – podsumowałam. – Wszyscy sobie poszli.
Zeszliśmy do tunelu, po wyjściu z którego ponownie zachwyciłam się bryłą dworca w jesiennym świetle. Mój kompan wykorzystał ten moment, by również fotografować, ale mnie. Czułam już w tamtej chwili, że nie będę musiała martwić się, że zabraknie niepozowanych kadrów z moją osobą, a na późniejszym etapie pierwszy raz w życiu usłyszałam, że wcale nie robię za dużo zdjęć. Co prawda zrobiłam ich trzykrotnie więcej niż on, ale cieszyłam się, że moje fotografowanie totalnie akceptował, w końcu była to część mojej podróżniczej pasji.
Za budynkiem dworca mieścił się skwerek i poczułam, że już lubię to miasto. Dało się odczuć i tu, i dalej, że włodarze starają się, by było zadbane. Podeszliśmy również bliżej muralu, który nas zainteresował. Gdy wreszcie udało się nam ruszyć dalej niż na sto metrów od dworca, przeszliśmy się aleją Wojska Polskiego. Spodobała mi się zarówno miejska zieleń, jak i detale jednej z ostatnich kamienic po prawej stronie. Mój kompan uznał, że gdybym nie wskazywała mu co chwilę tych wszystkich szczegółów, prawdopodobnie nie zwróciłby na nie uwagi. Natomiast gdy podeszliśmy bliżej, to właśnie on dostrzegł te elementy, które moje oko pominęło, np. fakt, że jeden z budynków pochodził z 1900 roku. Sama próbowałam sobie przypomnieć, jak nazywają się w architekturze rzeźby, które jednocześnie podtrzymują elementy budynków – później przypomniałam sobie, że miałam na myśli kariatydy bądź atlantów. Tymczasem pośród płaskorzeźbionych elementów dopatrzyłam się wiewiórki i gdy powiedziałam mojemu towarzyszowi, zapytał gdzie, rozglądając się za prawdziwą.
Gdy skręciliśmy w lewo, dostrzegliśmy, że na burgerowni brakowało dwóch liter w nazwie: U oraz Z. Zastanawialiśmy się, komu mogłoby zależeć akurat na takich literkach ze środka, o ile nie oderwały się same. Wyobraźnia podpowiedziała mi, że musiałaby to być osoba o takich inicjałach i wymyśliłam pierwsze z brzegu pasujące imię i nazwisko.
– Urszula Zawadzka – rzuciłam ni stąd, ni zowąd.
Chwilę później podeszliśmy pod pomnik Mickiewicza, a za nim przeszliśmy po pasach. Wówczas zauważyłam, że mieściła się tu ulica Gdańska, na co zapewne zareagowałabym uśmiechem, gdyby nie fakt, że ten i tak nie schodził mi z twarzy 😉 Doceniłam też grę słów na barierce dla rowerzystów przy przejściu: „PrzySTAŃ w Starogardzie”.
Ponownie skręciliśmy przy rondzie im. Bractwa Kurkowego. Tym razem skierowaliśmy się w prawo, ku budynkowi dawnej mleczarni. Poza zdobieniami, całe założenie wyróżniał wysoki komin. Obiekt wyglądał na zadbany, prawdopodobnie dlatego, że nadano mu nowe funkcje.
Na kolejnym odcinku był nieoczywisty zapis imion patrona ulicy – Cypr. K. Norwida. Schodząc z niej na Tczewską, skierowaliśmy się ku rzece Wierzycy, która na tym odcinku wydała się dość płytka. Wraz z łukiem drogi zmierzaliśmy jednocześnie ku drugiej odnodze rzeki, ale też ku kolejnym obiektom z listy.
Pałac Wiechertów należał do tych, które zdecydowanie obiecałam sobie zobaczyć, bo robił wrażenie już na zdjęciach w internecie. Jednocześnie mieliśmy świadomość, że do środka wejść nie można, czego bardzo żałowałam. Ale i z zewnątrz detali było tyle, że wsiąkliśmy obydwoje w fotografowanie i wskazywanie sobie coraz to nowszych. Byłam zachwycona.
– Mi wiele do szczęścia nie potrzeba. Wystarczy mi pokazać jakieś ruiny – zaśmiałam się.
Pałac Wiechertów był jakby zostawiony sam sobie, ale choć nie odrestaurowano go z zewnątrz (albo odrestaurowano już jakiś czas temu, bo w sieci napisano, że jest w rękach prywatnych i właściciel takowy remont wykonał, ale pytanie kiedy i co kryły wnętrza), to naprawdę w moich oczach określiłabym go jako piękny, wspaniały i inspirujący. Oczywiście nie obyło się bez multum zdjęć i wspólnego pozowania także na jego tle.
Wiechert był kiedyś również właścicielem młynów położonych kilkadziesiąt metrów od pałacu. Teren oznaczono jednak obecnie jako prywatny, a z budynku pozostały w dużej mierze podparte dla stabilizacji zewnętrzne ściany. Były ceglane, a ja widziałam w tych murach okazję na kilka ładnych kadrów, ale ograniczyliśmy się do tych, które nie wymagały zejścia z chodnika na cudzy teren. Także i tutaj wypatrzyliśmy wysoki komin. Tymczasem my zwróciliśmy na siebie uwagę robotników, odbywających właśnie w aucie przerwę śniadaniową.
Ze względu na trwające prace remontowe po drugiej stronie drogi, nad rzeką, niemożliwe było zrobienie zdjęcia figurom na jednej ze ścian pałacu właśnie z tamtej perspektywy. Mogliśmy iść tylko bezpośrednio przy ścianie, na której się znajdowały, więc musieliśmy się zadowolić kadrami, które udało się stworzyć w ten sposób. Tuż obok znajdowała się, również zdobiona, ceglana brama wjazdowa i mieliśmy okazję się przekonać, że była użytkowana.
Chwilę później znaleźliśmy się w okolicy stadionu, a okoliczny parking ozdobiono muralami, w tym jednym namalowanym ręką Tuse, znanego w Gdańsku artysty. Musiałam to uwiecznić, a mój kompan zamknął w kadrze moment, gdy sama pstrykałam zdjęcia.
Wkrótce przeszliśmy ku ulicy Podgórnej, gdzie znajdował się fragment murów miejskich, opatrzony tablicą informacyjną. Idąc nią dalej, dotarliśmy do kościoła Św. Katarzyny. Poza wieżą z zegarem i kobiecą figurą, moją uwagę zwróciły detale zdobiące drzwi. Następnie zajrzeliśmy do środka z przedsionka, już w tej przestrzeni znajdując tablicę z historią kościoła (pierwszy pochodził z XV wieku, obecna bryła z XIX wieku) oraz malowane wzory przy wejściu i witraż nad drzwiami.
Po opuszczeniu świątyni ruszyliśmy w kierunku rynku i jeszcze stamtąd próbowaliśmy sfotografować całą bryłę kościoła, a następnie skupiliśmy się na oglądaniu kolejnych pierzei kamienic i samym ratuszu, umieszczonym w centrum zadbanego rynku. Zaskoczyło mnie jedynie, że część tej przestrzeni przeznaczono na miejsca parkingowe. Frontowa ściana była ozdobiona dwoma herbami, które umieszczono pod skosem, jakby w „pokłonie herbowym”. Moją uwagę zwróciła płaskorzeźba w formie głowy lwa, umieszczona na drzwiach, natomiast mój towarzysz zauważył kartkę, z której wynikałoby, że ratusz można zwiedzać po zakupieniu biletu w Muzeum Ziemi Kociewskiej. Ponadto przyjrzeliśmy się tablicom historycznym na ścianach obiektu oraz innej barwy nawierzchni odwzorowującej herb miasta. Po drugiej stronie ratusza mieściła się fontanna. Zmierzając w kierunku Domu Rzemiosła, natrafiliśmy na studnię, gdzie zrobiliśmy małą sesję zdjęciową.
Dalej ruszyliśmy ulicą przy Domu Rzemiosła, w poszukiwaniu starej synagogi. Na kolejnym skrzyżowaniu musieliśmy odbić w lewo, aczkolwiek tutejsze budynki w południowej pierzei (szliśmy pod północną, więc mniej tam dostrzegaliśmy) również wyglądały ciekawie, jakby miały za sobą jakąś historię. Wreszcie dotarliśmy do synagogi. Żartowaliśmy chwilę wcześniej, że ciekawe, czy wciąż jest funkcjonalna i że pewnie nie zrobili z niej targowiska, tymczasem na obiekcie widniał napis „Dom Handlowy Vincent”. Jednakże budynek był opuszczony – jak głosiła kartka na drzwiach, od czasu pożaru nie wolno było wchodzić do środka. Ustawiono za to tablicę informacyjną, podobną jak przy murach miejskich. Zauważyłam, że tutejszą opatrzono numerkiem 6, a jak pamiętałam, tam był numer 13.
– Może tu jest jakaś trasa wyznaczona? – zagaiłam, po czym sama się zreflektowałam, że nawet na tablicy, na którą patrzyłam, zamieszczono mapę ze Starogardzką Trasą Turystyczną „Korona i Krzyż”.
Jeszcze dwie tablice – polskojęzyczną i niemieckojęzyczną, wypatrzyliśmy na budynku obok. Okazało się, że kiedyś w tym miejscu mieściła się wytwórnia wódek, likierów i koniaków, której właścicielem był kupiec gdański Winkelhausen.
Zawracając, przyjrzeliśmy się dla odmiany północnej pierzei ulicy Chojnickiej, gdzie jeden z budynków miał podwójny adres – Chojnicka 8 i Kozia 5. Tak czy inaczej, wyglądał na opuszczony. Po sąsiedzku stał natomiast dom z ciekawym zdobieniem w miejscu, gdzie obydwoje intuicyjnie umieścilibyśmy po prostu jeszcze jedno okno.
Wzdłuż ceglanej zabudowy ulicy Spichrzowej przeszliśmy ku ceglanej, ogromnej budowli z XIV wieku – ku farze Św. Mateusza. Ze względu na trwający pogrzeb, zwiedzanie wnętrza zostawiliśmy na później, o ile okoliczności byłyby sprzyjające. Tymczasem weszliśmy do bocznego przedsionka, od głównej części kościoła oddzielonego dodatkowymi drzwiami. Tam przyjrzeliśmy się rzeźbom i znaleźliśmy informacje na temat historii kościoła. Po drugiej stronie umieszczono także tablicę z nazwiskami poległych podczas II wojny światowej parafian. Nad tymże bocznym wejściem, na zewnętrznej ścianie świątyni, umieszczono drewnianą figurę Chrystusa Starogardzkiego, będącą repliką rzeźby z Sopotu, związanej z pielgrzymką Jana Pawła II do Polski w 1999 roku. Kawałek dalej postawiono także pomnik papieża-Polaka.
Niedługo później dotarliśmy do Muzeum Ziemi Kociewskiej przy ulicy Bocznej. Również tu znalazła się tablica informacyjna, tym razem opatrzona numerem 10. Opisywała stojące obok Baszty Gdańską (Szewską) i Narożną (Książęcą). Sam akcent gdański w nazwie baszty już cieszył moje zakochane w Gdańsku serduszko, ale okazało się, że wystawy zlokalizowanej akurat w tej baszcie nie da się aktualnie obejrzeć, bo uszkodzono schody.
Nim weszliśmy do siedziby muzeum, wypatrzyliśmy metalowy krzyż z datami istotnymi dla XX-wiecznej historii Polski, po czym podeszliśmy do wielkogabarytowej pocztówki z pozdrowieniami ze Starogardu Gdańskiego, gdzie pokusiliśmy się o krótką sesję zdjęciową. Tymczasem w środku poza zakupem biletów rozejrzeliśmy się też za pamiątkami. Ostatecznie, po zastanowieniu, wybrałam trzy pocztówki, prezentujące odpowiednio rynek, farę i właśnie wspomnianą już Basztę Gdańską, ale wizualnie, może z powodu takiej „ciepłej” kolorystyki zdjęć, skojarzyło mi się z fotografiami i pocztówkami z lat 80.
Muzeum w swej głównej siedzibie miało właściwie dwie sale, aczkolwiek po ich odwiedzeniu wiedzieliśmy, że zajrzymy jeszcze do drugiej z baszt i do ratusza. Kilka złotych wydało się nam przy tym niewygórowaną ceną za bilet. I może trafiliśmy akurat na taki dzień, ale poza grupą starszych państwa, którzy obłowili się w sklepiku, w muzealnych salach chodziliśmy jako jedyni turyści.
Na parterze poza stałą ekspozycją z przedmiotami codziennego użytku i rzeźbami ludowymi, podwieszono plansze prezentujące haft. Na wejściu zajrzeliśmy w głąb makiety chaty kociewskiej. Zaprezentowano jedną kondygnację, a wszystkie pomieszczenia połączono drzwiami tak, że z każdego można było wejść do pozostałych. Pośród rzeźb najbardziej spodobał mi się wędrowiec, ale przyznam, że niemałą ciekawostką był także rzeźnik, który stał naprzeciw świni, która siedziała, przy czym usadzono ją w taki sposób, jakby po prostu obrócono stojącą figurkę. Mój wzrok przykuły także uroczy paw i statek z marynarzami. Kawałek dalej mieściły się także rzeźbione i malowane zabawki – coś a la prototyp konika na biegunach, pełniący raczej rolę krzesełka albo wojownik na koniu. Próbowaliśmy przypominać sobie nazwy dawnych narzędzi – takich jak np. krosno czy wrzeciono. Nie brakowało też mebli – szczególnie ciekawe były konstrukcje łóżek, pozwalające na zmianę ich gabarytów, łóżeczko dla lalek oraz malowane szafy. Pośród kuchennych naczyń i akcesoriów znalazły się np. młynek, ale też baniak na naftę i pojemniki na przyprawy. Tuż przed opuszczeniem parteru obejrzeliśmy jeszcze dawne żelazka.
Przy schodach moją uwagę zwrócił obraz na ścianie:
– To jest chyba wariacja na temat świętego Jerzego.
Na obrazie koń miał przechyloną głowę z nieogarniającym spojrzeniem, mężczyzna zdawał się od niechcenia przytrzymywać włócznię nad smokiem, którego kolorystyka razem z kwitnącymi na różowo drzewami w tle kojarzyły mi się z chińskim smokiem i japońskimi wiśniami.
Na piętrze znajdowała się z kolei wystawa czasowa z fotografiami Krzysztofa Rudka. Prezentowały, jak sama nazwa wskazywała, przyrodnicze „Bogactwo Kociewia”. Wszystkie zdjęcia obejmowały naturę, głównie roślinność, ale na dłużej zatrzymał mnie także wizerunek ślimaka czy fotografia pajęczyny. Zdjęcie bluszczu na pniu drzewa skojarzyło mi się z odbytym dzień wcześniej spacerem po Kępie Redłowskiej. Schodząc, dopatrzyłam się jeszcze obrazu, który trafnie oceniłam jako portret Kopernika.
O dalszej części podróży przeczytacie tutaj już za tydzień 🙂