Ahoj, w drogę! Co w Rzeszowie?

Oj, dawno pakowanie nie przyszło mi z takim trudem. Nie było mowy, że zmieszczę się tylko w górski plecak, jadąc na 11 dni (licząc z drogą), a jednocześnie nie planując tam prania. Wiedziałam, że wymarzona waga bagażu do 10 kg była tym razem poza zasięgiem. Ostatecznie wolałam przygotować się na różnorodne okoliczności i zabrać więcej. Rzeczy zmieściłam po dłuższych kombinacjach w plecak górski oraz torbę podróżną, ale waga bagażu nieco mnie przeraziła. Wyszło całkiem sporo, bo aż 16 kg.

Podróż była o tyle ciekawa, że zakupując bilet na Pendolino z wyprzedzeniem, bardziej opłacało mi się wybrać pierwszą klasę, bo w drugiej wykupiono już tyle miejsc, że była droższa od pierwszej. A że nie miałam okazji nią wcześniej jechać, odnotowywałam w głowie wszelkie różnice. Już przy zakupie widziałam rozkład siedzeń i wybrałam jedno po tej stronie, gdzie były pojedyncze. Dzięki temu przejście pomiędzy siedzeniami było szersze. Ponadto zagłówki wyposażono w poduszeczki. Podczas niektórych postojów z głośników dało się słyszeć muzykę klasyczną, prawdopodobnie Chopina.

Również oferta gastronomiczna była bogatsza. Przemiła pani rozdała kartę z przystawkami, po czym zebrała zamówienia. Brioszki (bułeczki maślane) z camembertem i innymi dodatkami okazały się bardzo smaczne. Następnie rozdano dwa napoje – do wyboru były woda, kawa, herbata, soki i cola.

Pani konduktor, przechodząc przed sprawdzaniem biletów, zawołała donośnym głosem:

– Szanowni Państwo, ale podróżujemy w maseczkach. Ktoś, kto nie spożywa, jest zobowiązany nosić maseczkę.

Byłam jej za to wdzięczna, choć reakcja ludzi okazała się raczej niewielka. Rozumiałam, że dla nikogo noszenie maseczek nie jest komfortowe, ale czasem warto coś zrobić dla wyższej racji. Chyba czułam się już zmęczona tą pandemią… W każdym razie pani była arcymiła i przy sprawdzaniu biletów każdemu serwowała uśmiechnięte spojrzenie 🙂 Urzekły mnie też wysoka kultura osobista i sympatyczna buzia pana z serwisu sprzątającego. Uśmiech na mojej buzi przywołał też dialog małego Antka z mamą:

– Gdzie jedziemy? – spytał chłopiec.

– Do Krakowa.

– Do smoka?

– Do smoka.

Po drodze nadrabiałam starsze zapiski parkowe i myślałam o specjalnym wpisie na wrzesień 2021, więc podróż upłynęła mi arcyszybko. Jedynym przerywnikiem była przesiadka w Warszawie do analogicznego pociągu ze względów technicznych. Po 22:00 dojechałam do Rzeszowa i tu czekała mnie kolejna nowość. Pierwszy raz miałam nocleg z wejściem na kod, bez kontaktu z właścicielem w miejscu noclegu (Retro Apartments). Na szczęście obyło się bez przygód i mogłam zregenerować się przed nadchodzącym dniem. A miejsce było idealne dla mnie – tapeta w cegły w pokoju i autentyczna ceglana ściana w kuchni – był klimacik 😉

Byłam zaskoczona, jak Rzeszów był żywy nocą, gdy dotarłam na miejsce, ale i w sobotni poranek za oknem panował spory ruch. Z tego powodu na noc zamknęłam okna, które jednak mocno wytłumiały dźwięki i otworzyłam je dopiero, gdy się obudziłam. Według prognoz tego dnia temperatura miała dochodzić do 29°C, więc bez wahania ubrałam sukienkę 🙂

Wyszłam około 8:30. Wówczas temperatura wynosiła 21°C. Postanowiłam zobaczyć co się da z przygotowanej wcześniej listy. Najpierw skierowałam się na dworzec, żeby znaleźć malowidło naścienne. Znalazłam je we wnętrzu budynku, a przy okazji poczytałam informacje z tablicy poświęconej kolejarzom, którzy zginęli z rąk okupanta podczas II wojny światowej.

Planowałam też robić nagrania zarówno na dyktafon, jak i urywki wideo na potrzeby filmiku na moim kanale Youtube. Zaskoczyło mnie jednak, ilu ludzi mijało mnie w okolicy dworca i czułam się trochę skrępowana gadaniem do mikrofonu. Po coś go jednak zabrałam i trzeba było się przełamać 😉

W okolicy dworca zaciekawiły mnie jeszcze dwie postaci – św. Katarzynę przedstawiono jako figurę, a św. Mikołaj stał się patronem pobliskiej ulicy. Z dworca kierowałam się na południe ulicą Żeromskiego. Moją uwagę zwróciła architektura, a dokładniej dostojne budynki Sądu Apelacyjnego oraz Urzędu Stanu Cywilnego. Od pierwszego spojrzenia zakładałam, że ten ostatni musiał być oddziałem Urzędu Miasta, bo miał rzeszowska flagę.

I tak płynnie aleją Piłsudskiego dotarłam do znanej mi już ulicy Asnyka. Na tym etapie moją uwagę zwróciła mnogość salonów sukien ślubnych oraz bardzo praktyczne wydało mi się, że niemal każda większa ulica w tym rejonie miała dwuetapowe przejścia dla pieszych.

Chwilę później dreptałam już ulicą Okrzei, mijając przy tym Wojewódzki Dom Kultury. Wykorzystałam też otwarte drzwi do kamienicy, by do niej zerknąć i zobaczyłam, że korytarz wiódł na przestrzał na drugą stronę budynku. Dopatrzyłam się dwóch lokali znanych mi z Pomorza marek oraz reklamy, co do której zastanawiałam się, czy to aby nie Igor Herbut na banerze. Za to odbijając w Grunwaldzką stwierdziłam, ile było tam dla mnie nowych rejestracji samochodowych (kiedyś z ich pomocą robiłam sobie powtórki z geografii): RLA, RK, LHR. Z tą ostatnią trafiłam, że to od Hrubieszowa, choć nie byłam pewna. Powiatu łańcuckiego i Krosna bym się nie domyśliła, jednak południe kraju to nie moje rewiry 😉 Ale taka nowość to zawsze fajne doświadczenie.

Chwilę później dopatrzyłam się Regionalnego Centrum Turystyki i mając świadomość, że informacja turystyczna przy rynku oraz Podziemna Trasa Turystyczna,  na którą zresztą miałam chrapkę, są zamknięte, postanowiłam wejść tutaj. Pan był przemiły. Dostałam mapki, na czym najbardziej mi zależało, ale zakupiłam też pocztówki, w tym ze zdjęciami archiwalnymi Rzeszowa z początku XX wieku – rynku oraz ulic Grunwaldzkiej i 3 Maja. Te ostatnie jak na pocztówki nie były najtańsze, ale zostały wydrukowane na innym papierze, a pan każdą pakował w odrębną kopertę, by nic się im nie stało. Nie mogłam się na nie napatrzeć, więc kupiłam wszystkie trzy, nie licząc się z kosztami, ale wiedziałam, że akurat sprawienia sobie takiej przyjemności nie będę żałowała 😉 Podczas rozmowy pan pytał skąd przyjechałam i okazało się, że województwo pomorskie jest na trzecim miejscu po Warszawie i Krakowie, jeśli chodzi o przybywających do Rzeszowa turystów. Polecał mi różne miejsca, aczkolwiek szybko zdradziłam się, że mam całą listę i pan zauważył, że jestem bardzo przygotowaną turystką 😉 i że rzadko takich widuje. Gdy dodatkowo zostawiłam wizytówkę, mówiąc, że jestem blogerką, pan odwzajemnił wymianę, mówiąc, że często współpracują z blogerami 🙂

Wyposażona w mapkę, żwawym krokiem skierowałam się w stronę rynku. Po drodze dopatrzyłam się płyt pamiątkowych w nawierzchni. Sam rynek był o tej porze (9:30) dosyć spokojny. Sfotografowałam go z kilku stron, zobaczyłam na tablicy, co mnie ominęło, jeśli chodzi o Podziemną Trasę Turystyczną i podziwiałam budynek PTTK. Cała pierzeja była dosyć ładna, aczkolwiek najbardziej spodobał mi się ratusz z 1591 roku, jak udało mi się wyczytać przed wyjazdem, aczkolwiek na budynku cyframi rzymskimi zapisano datę 1897 rok. Z tego, co zorientowałam się podczas wyprawy, był on wielokrotnie uszkadzany i odbudowywany. Tymczasem XVII-wieczna studnia była owinięta taśmą. Na rynku stał również pomnik Tadeusza Kościuszki.

Ulicą Matejki przeszłam ponownie na Grunwaldzką, bo trochę się zakręciłam. Przy tej okazji jednak zobaczyłam dom Wojciecha Kilara oraz zauważyłam, że nie tylko w Gdańsku ulica Kręta by mi się nie podobała. Tutejsza była naprawdę mała i niepozorna, ale przynajmniej nie miałam dziwnych wspomnień jak z tą gdańską.

Zrobiłam nawrotkę na Kopernika i w ten sposób dotarłam do placu Ofiar Getta. Niemal nie było tam ludzi, a zielony skwer zachęcał, by obejrzeć Pomnik Ofiar Getta oraz przycupnąć na ławeczce. Tak też zrobiłam, ładując niekoniecznie swoje baterie, ale telefonu, by mieć je w lepszym stanie przed pobytem w muzeum, które planowałam wkrótce.

Niedługo później podjechał tata z wózkiem, w którym siedział mały Staszek. Pan mówił do synka w taki uroczy sposób:

– Zjedz jogurcik. Tak, tata Cię wysadzi na nóżki, ale najpierw zjemy jogurcik (…). Nie wiem, co to jest za pomnik. Chyba Ofiar Getta, ale mi te hełmy nie pasują. [Na moje to mogli być hitlerowcy w hełmach.] A może to jakiś radziecki pomnik. Podejdziemy potem bliżej, tata sprawdzi. Nawet dla taty to jest historia, a co dopiero dla Ciebie, Staszek (…). Pani ma mapę, pani ogląda mapę.

Wówczas pomachałam chłopczykowi, bo był już we mnie wpatrzony, uśmiechnęłam się, a on mi odmachał. Zrobiliśmy też sobie „papa”, gdy skierowałam się na ulicę Sobieskiego. Planowałam zobaczyć synagogi – Nowomiejską i Staromiejską, choć można było je oglądać tylko z zewnątrz. Zdecydowanie Staromiejska była bardziej w moim klimacie architektonicznie. Nazywano ją Małą, a Nowomiejską – Dużą, bo powstała, gdy pojawiło się zapotrzebowanie na większą świątynię niż dotychczas. Oczywiście czasy hitlerowskie odcisnęły na tej przestrzeni piętno – np. Nowomiejską Synagogę podpalono, gdy hitlerowcy uciekali przed wojskami radzieckimi, a będąc w okresie dominacji, zniszczyli cmentarz żydowski, który mieścił się po drugiej stronie ulicy Bożniczej. Dziś znajdował się tu skwer, który odwiedziłam chwilę wcześniej.

Kolejnym punktem wycieczki było Muzeum Dobranocek. Wejścia odbywały się co pół godziny i tyle czasu przewidywano na zwiedzanie, ze względu na pandemiczne ograniczenia liczby gości, ale ten czas w zupełności wystarczał. Weszłam na 10:30 i skierowałam się do innej salki niż pozostali turyści, by mieć czyste kadry. W ten sposób wylądowałam pośród smerfów i mogłam sobie spokojnie strzelić fotkę z pingwinem Pik Pokiem, którą potem wysłałam bratu, bo obydwoje lubimy pingwiny. Przestrzenie zaaranżowano chronologicznie i na koniec przeszłam całość raz jeszcze tylko w celu zrobienia zdjęć listom bajek z poszczególnych dekad, by mieć te kadry w razie potrzeby obok siebie 😉 Byłam ciekawa, ile tytułów w sumie znałabym ja i moi przyjaciele albo właśnie mój brat. Pośród rzeźb były takie klasyki jak Reksio i Koziołek Matołek, ale pojawiła się też postać hipopotama, której nie znałam. Oprócz figurek czy maskotek postaci oraz gadżetów, jak np. gry z motywami z „Wilka i zająca”, opisano też różne techniki, które przyczyniały się do powstania bajki. Osobiście fotografowałam tablice informacyjne, ale ich czytanie zostawiłam na później. Bardziej szukałam znajomych postaci i motywów. Zauważyłam, że tak samo zwiedzali inni goście. Jednak przez pryzmat emocji i sentymentów wizyta w takim miejscu ma dla ludzi większe znaczenie. A gości widziałam i nastoletnich, i seniorów, chyba nawet tych dojrzałych odbiorców byłoby więcej. Poza wspomnianymi już bohaterami, ucieszyłam się na widok „Muminków”, „Zaczarowanego ołówka” czy „Krecika”. Mniej emocji budziły znane mi oczywiście bajki takie jak „Miś Uszatek” czy „Bolek i Lolek”.

Po opuszczeniu muzeum przeszłam na drugą stronę ulicy. Był tam Plac Cichociemnych. Skwer dawał cień i pozwalał złapać oddech pośród zieleni. Zrobiłam sobie bardzo przyjemną przerwę na jedzonko i regenerację. Dopiero wówczas przeszłam się ścieżkami pośród kamieni upamiętniających cichociemnych. Przy niektórych dopisano ich stopnie wojskowe. Pośrodku umieszczono rzeźbę „Przejście” Józefa Szajny, mającą formę postaci wyciętej z prostokąta i stojącej przed luką, jaka w nim po niej pozostała.

Wówczas przyszła pora na nadrobienie muralu z Ireną Sendlerową przy ulicy Kopernika. Następnie ruszyłam w kierunku ulicy Targowej, by zobaczyć inny mural, z saksofonem, mniej spektakularny. Co ciekawe, po drodze musiałam przejść przez targowisko. Ostatecznie na dłużej wsiąkłam przy kościele Św. Trójcy i tzw. Starym Cmentarzu. Świątynia była w gestii grekokatolików. Tymczasem w obrębie nekropolii znajdowało się kilkaset nagrobków, ale były też nowsze tablice pamiątkowe. Przespacerowałam się wokół tak po prostu, żeby zobaczyć różnorodność mogił. Nagrobkiem upamiętniono księdza Popiełuszkę. Spośród tablic znanych rzeszowian moją uwagę skupiła ta poświęcona Tadeuszowi Nalepie, bo słuchałam kiedyś jego utworów. Nawiązywała nawet treścią do jednej z piosenek. Wyczytałam jednak informację, że pochowano go na Powązkach, nie w Rzeszowie, ale urodził się w powiecie rzeszowskim. Byli tu też wspomniani inni artyści, radni i zasłużeni dla miasta. Na starych kamiennych płytach nie brakowało niemieckobrzmiących nazwisk, jak np. Schumacher, Herbst, Wolff czy Hinzinger, które przeczytałam w myślach jako Danziger – trochę chciało mi się śmiać z samej siebie 😉 Minęłam też kilka grobów powstańców, zarówno z powstania listopadowego, jak i styczniowego. Jeden z nagrobków, ze względu na spory krzyż powyżej oraz towarzyszące mu po bokach mniejsze nagrobki – kobiecy (z figurą Matki Boskiej?) i 12-letniego chłopca, mimowolnie skojarzyłam z tzw. grupą Ukrzyżowania. Na innym krzyżu zobaczyłam za to nie Chrystusa, ale zostawione szaty, jakby ślad zmartwychwstania. Spacer w tym miejscu nieco mnie wyciszył.

Wędrując dalej, natrafiłam na ulicę Spytka Ligęzy, co zabrzmiało dla mnie jak z innej bajki. Wyczytałam potem, że jego pierwszym imieniem było Mikołaj i pochodził z dobrego rodu, chyba nawet szlacheckiego, skoro mieli swój herb. Sam też był kasztelanem i starostą. A skoro już o patronach mowa, minęłam Szpital im. Chopina, a właściwie tuż obok biegła ulica Szopena. Trochę zaskoczyła mnie ta niekonsekwencja. Z drugiej jednak strony w okolicy zobaczyłam hotel Fryderyk, restaurację Liszt, szkołę muzyczną im. Szymanowskiego, a budowane w okolicy osiedle za patrona miało Wieniawskiego, więc może był na tę przestrzeń jakiś plan – osiedle kompozytorskie 😉

Wkrótce zobaczyłam park o malowniczej nazwie Olszynki. Znajdował się nad Wisłokiem, więc zmierzałam w kierunku rzeki, chcąc nad nią wypocząć i się przespacerować. Zdałam sobie sprawę, że ułożyłam swój plan zwiedzania bardzo sensownie. Nie dość, że listę rozpisałam tak, by iść po kolei, to całkiem sporo było zielonych przestrzeni na złapanie oddechu, więc w ogóle nie czułam się zmęczona spacerem, nawet mimo upału.

W parku mijałam kolejnego tatę z maluchem w wózku. To też było dla mnie ciekawe, że w Rzeszowie albo widziałam pary z dzieckiem,  albo samych panów (w ciągu całego dnia naliczyłam się czterech z samymi tylko dziećmi w wózkach). Chłopczyk był marudny i jęczał tatusiowi, ale gdy ich mijałam, uśmiechnął się do mnie rozkosznie. Zaśmiałam się do taty:

– Nie wiem, co rzeszowskie dzieci mają w sobie, ale już któreś mnie zaczepia.

– Dzieci coraz odważniejsze.

Ja też podgadywałam chłopca w stylu:

– Co tam, kawalerze? Z tatą na spacerze jesteś? – a maluch się cieszył i patrzył na mnie.

Nad samą wodą dało się odczuć skwar, bo biegła tu asfaltowa ścieżka pieszo-rowerowa. Spodobały mi się wszechobecne kolory – lampy uliczne wyglądały niczym biurkowe i każda była innej barwy, a Most Narutowicza zachwycał całą gamą barw. Zmierzałam jednak w stronę Mostu Zamkowego, przy tej okazji zauważając wysoką zabudowę, która skojarzyła mi się z Sea Towers w Gdyni. Na trawce rozsiadła się młodzież, odbywając tu plener malarski.

Dalej skierowałam się w stronę Zamku Lubomirskich, przy tej okazji stojąc na światłach absurdalnie długo. Wreszcie dotarłam przez zamek i obeszłam go wokół, ze szczególną lubością przyglądając się wieży z zegarem oraz frontowej fasadzie, zwracając też uwagę na coś na kształt suchej fosy, ale zamku nie można było zwiedzać. Wewnątrz rezydował sąd i widząc, jak ochrona otworzyła bramę wjazdową przed jednym autem, zapukałam do stróżówki, ale ochrona mnie olała, mówiąc kolokwialnie. Zastanowiło mnie, po co są tablice historyczne przy drzwiach, skoro nie ma bramki dla pieszych i nie można podejść, by je przeczytać.

Niepocieszona skierowałam się ku alei Pod Kasztanami, mijając przy tym pomnik Jana Pakosławica. Kasztanowce dalej tu rosły, a ponadto można było obejrzeć wille w typie szwajcarskim z ostatnich lat XIX wieku projektu Tadeusza Tekielskiego. Za skrzyżowaniem w dole mieściła się fontanna multimedialna, widząc jednak chmarę rozkrzyczanych dzieciaków, postanowiłam zrobić zdjęcia z góry, a skupić się na Letnim Pałacu Lubomirskich, również zajętym przez instytucję publiczną, ale bardziej wyeksponowanym. Urzekała nie tylko bogato zdobiona bryła budynku, ale również ogrodzenie. Jednocześnie zastanowiło mnie, czemu Lubomirscy swoją letnią posiadłość usytuowali tak blisko tej pierwszej.

Kolejną ulicą była 3 Maja, myślę, że najładniejsza w Rzeszowie, jeśli chodzi o typowo miejskie klimaty. Stanowiła deptak, była bardzo zadbana i urokliwa. Już na wejściu zachwyciły mnie zdobienia fasad willi. Minęłam kino Zorza, po czym odbiłam na drugą stronę. W dawnym konwencie pijarów mieściło się dziś Muzeum Okręgowe. Była to druga placówka muzealna spośród otwartych, którą miałam w planach odwiedzić.

Na wejściu kupiłam pocztówki i plan Wiedemanna, o którym słyszałam w filmiku na Youtube, który oglądałam przez przyjazdem. Podekscytowałam się zatem, widząc go w gablocie i żałowałam tylko, że był wydrukowany na papierze, a nie na płótnie. Obawiałam się, w jakim stanie dowiozę go do Trójmiasta.

Zdecydowałam się obejrzeć wystawy stałe oraz czasową. Na korytarzu rozwieszono obrazy malarstwa europejskiego z Galerii Dąmbskich. Same malowidła naścienne również zwracały moją uwagę. Przeszłam następnie przez wystawę rzemiosła artystycznego. Po gedanistyce zaczęłam patrzeć na takie wyroby innymi oczami. Wciąż miałam słabość do zegarów, ale szukałam określonych elementów, np. w meblach czy w zastawie. Swoją drogą, zaciekawiło mnie siedzisko na dwie osoby, ale z odrębnymi oparciami. Małe rzeźby i niektóre obrazy rozpatrywałam przez pryzmat postaci. W jednej z sal podziwiałam malarstwo sufitowe. Tymczasem jeszcze w obrębie Galerii Dąmbskich moją uwagę zwróciło jedno z przedstawień motywu ogrodu miłości, obraz „Judyta z głową Holofernesa” oraz prace artysty C. B. A. Rutharta, bo urodził się w Gdańsku.

Na piętrze obejrzałam polskie malarstwo portretowe. Zwróciłam uwagę na znane mi nazwiska, ale dopatrzyłam się też wspomnianych Lubomirskich i rodzeństwa (?) Mniszków, szukając podobieństw w ich rysach twarzy. Ponadto na tej kondygnacji mieściła się wystawa archeologiczna. Później przeniosłam się w czasy nieco nam bliższe i przeszłam się przestrzenią poświęconą historii ewolucji żołnierza polskiego. Poza umundurowaniem, dokumentami i pamiątkami były też tablice do poczytania. Na koniec odwiedziłam wystawę czasową z pracami Malczewskiego. Były to niemal same autoportrety, sprowadzone z różnych muzeów na potrzeby wystawy. Tutaj nie wolno było robić zdjęć.

Po opuszczeniu muzeum cofnęłam się nieco i poszłam na „Lody u Myszki”. Solidna porcja w dużym waflu, choć była bardzo prosta w smaku, pozwalała nieco się schłodzić w tak upalny dzień. Następnie ruszyłam dalej ulicą 3 Maja. Niestety nie dało się wejść do przymuzealnego kościoła Św. Krzyża ze względu na mszę ślubną. Nieopodal stał pomnik Konarskiego, bo I Liceum Ogólnokształcące w Rzeszowie mieściło się również w dawnych zabudowaniach klasztornych.

Podobnie średnim sukcesem zakończyło się fotografowanie nawierzchni historycznych z trzech epok, bo gablotę pokryto szybą czy pleksi i odbijała światło. Co zobaczyłam na żywo, to zobaczyłam 😉 Zaczęłam się też rozglądać za miejscem, gdzie mogłabym zjeść obiad. Większość wyglądała mocno turystycznie, ale znalazłam też wersję budżetową i poszłam na naleśniki do baru mlecznego U Fogga.

Po przerwie skierowałam się dalej ulicą 3 Maja. Przede mną przez dłuższą chwilę szły dwie panie. Podchodząc do pomnika Tadeusza Nalepy, jedna z nich powiedziała:

– A z nim to nikt nie chce zdjęcia.

– Ja bym bardzo chciała – wtrąciłam się, bo liczyłam tylko na taki moment i poprosiłam panią, czy zrobi mi zdjęcie.

Pierwsze były za bliskie i w kadrze nie mieściła się gitara bluesmana. Kolejne były fajne, ale po chwili zorientowałam się, że w tle mam rodzinkę, która robi sobie zdjęcia. Zagaiłam do mamy maluchów i zapytałam, czy zrobiłaby mi zdjęcia ponownie, bo mam w tle jej dzieci i nie chciałabym publikować ich wizerunku. Pani bez wahania się zgodziła i te zdjęcia wyszły najlepiej <3

Chwilę później obeszłam kościół farny Św. Wojciecha i Św. Stanisława, choć gdy weszłam do środka, patroni nie wyróżniali się w bogatym wystroju świątyni (ale wypatrzyłam ich na drzwiach zewnętrznych). Ten przepych mnie osobiście przytłoczył. Na zewnątrz umieszczono wiele tablic upamiętniających ludzi i zdarzenia, a także wystawę plenerową zdjęć z Galerii Fotografii Miasta Rzeszowa – motywem przewodnim było dzieciństwo.

Kolejnym punktem na mojej trasie była ulica Sokola z muralem ze wspomnianym już planem Wiedemanna. Ponadto znajdował się tam pomnik pułkownika Lisa-Kuli.

Wkrótce znalazłam się w pobliżu Bazyliki Wniebowzięcia NMP oraz figury Matki Boskiej Rzeszowskiej. Nie mogłam wejść do środka, bo i tutaj odbywał się ślub. Obiekt stanowił część zespołu klasztornego bernardynów, a po sąsiedzku odkryłam Ogrody Bernardyńskie – ot, taki bonus. Przeszłam się wśród zaaranżowanej zieleni i oczek wodnych. W tle był widoczny bardzo wysoki Pomnik Czynu Rewolucyjnego, którego czubek widziałam już z okolic swojej bazy noclegowej.

Zamiast jednak wracać do bazy, postanowiłam się przeczłapać na południe, bo wiedziałam, że przy ulicy Lisa-Kuli namalowano mural z Garym Cooperem w podobnym układzie, jaki wykorzystano w kampanii Solidarności. Doszłam tam i zawróciłam, ale było warto, bo na trasie natrafiłam jeszcze na pomnik poświęcony żołnierzom wyklętym.

Ostatnim punktem w drodze powrotnej była okrągła kładka dla pieszych – myślę, że ewenement w skali kraju. Biegła powyżej dość ruchliwej ulicy Piłsudskiego i warto było faktycznie zrobić kółeczko, bo umieszczono tam tablice prezentujące historię rzeszowskiego ratusza. Jedyny mankament stanowiła barierka, która od góry zasłaniała fragment każdej z tablic, dlatego chcąc je obejrzeć i obfotografować, miałam sporą dawkę gimnastyki, jakbym zrobiła kilkadziesiąt przysiadów. Na szczęście przyszła pora na odpoczynek 😉

Uwadze poleca się również krótki filmik z Rzeszowa.

Interesują Cię miasta wojewódzkie? Zajrzyj <tutaj> 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *