Zapraszam do obejrzenia filmiku na Youtubie oraz do lektury części pierwszej 🙂 Ciąg dalszy poniżej…

Po obiedzie podjęłyśmy drugą próbę obejrzenia kościoła ewangelickiego, ale nawet furtka była zamknięta. W planie miałyśmy jeszcze bazylikę konkatedralną pw. Św. Jakuba. Według napisu w jednej z nisz, świątynia stała się bazyliką mniejszą w 2004 roku. Przed kościołem na placu stał postument ze źródełkiem i przedstawieniami figuralnymi, w tym św. Jakuba. Ciekawie zdobione drzwi prowadziły do krypty grobowej arcybiskupów warmińskich. Główne wejście upamiętniało pontyfikat Jana Pawła II. Do tej świątyni udało się nam wejść. W nawie głównej spodobało mi się sklepienie sieciowe, nawy boczne miały kryształowe. Przeszłam przez całą świątynię, oglądając tablice upamiętniające ważne lokalnie persony, stacje drogi krzyżowej oraz obrazy przedstawiające apostołów, w tym oczywiście Jakuba Większego, zwanego Starszym. Chciałam przyjrzeć się nastawie ołtarzowej, ale mój wzrok okazał się niewystarczający, a do prezbiterium nie można było wejść. Gdy zawracałam lewą nawą, minęłam w sumie trzy osoby. Jeden z panów klęczał w przednich ławkach, a pani w tylnych, nieopodal pana, który stojąc przed obrazem przy filarze, odmawiał „zdrowaśkę”. Nagle wywiązał się między nimi dziwny dialog:
– Potrzebuję pomocy – powiedział pan.
– Dzisiaj nie mogę – odpowiedziała pani.
Zainteresowałam się tematem, choć jestem osobą daleką od wspomagania przypadkowo spotkanych ludzi pieniędzmi. Pomyślałam jednak, że mogę podzielić się prowiantem, zapytałam pana, czy chce. Odparł, że jest chory i nie słyszy, przeszłam więc między ławki, by być bliżej niego i powtórzyłam pytanie. Gdy nieśmiało przytaknął, wyciągnęłam banana, a pan wziął go i podziękował. Chwilę później skończyłam zwiedzanie świątyni i wyszłyśmy na zewnątrz. Próbowałam objąć w kadrze całą bryłę plus zastanawiałyśmy się, czy nie obejść kościoła dookoła, w trakcie jednak uznałyśmy to za bezcelowe, ze względu na położenie i zaparkowane samochody. Moją uwagę zwrócił także postument z popiersiem księdza, bo zapisano mu dwa imiona Adalbert Wojciech, które de facto oznaczają to samo.









W międzyczasie zadzwoniła do mnie siostra z życzeniami (telefony i smsy tego dnia odbierałam na bieżąco, ale przez większość wycieczki byłam offline). Zapytała:
– Czy to dzisiaj jest ten ważny dzień Twoich urodzin? 🙂
– No chyba dzisiaj 🙂
– Co tam porabiasz dzisiaj ciekawego?
– A wiesz, stoję właśnie pod Katedrą Św. Jakuba w Olsztynie.
Chyba wprawiłam ją tą odpowiedzią w lekką konsternację 😉
– A co Ty tam robisz?
– Zrobiłam sobie prezent urodzinowy i postanowiłam pozwiedzać.
– Masz rację, to bardzo do Ciebie pasuje 🙂
Po rozmowie zabrałyśmy się zatem z moją towarzyszką za dalsze zwiedzanie. Poszłyśmy na autobus, po drodze zatrzymując się na chwilę przy budynku Państwowej Straży Pożarnej. W sąsiedztwie ustawiono pomnik oraz odsłonięto tablice z nazwiskami, by upamiętnić strażaków z regionu, którzy stracili życie właśnie wykonując swoją pracę.


Autobusem udałyśmy się do Kortowa. Naprzeciwko głównego wjazdu jeden z budynków był ponoć nazywany Domem Wisielców. Sama, jadąc do Olsztyna, zaczęłam czytać książkę o historii Kortowa, która była niezwykle ciekawa. Był tam między innymi szpital psychiatryczny i pośrednie dane wskazują, że i on był jedną z placówek, gdzie aparat hitlerowski przyczyniał się do eliminacji obywateli, którzy nie wpisywali się w założenia polityki Hitlera co do idealnego społeczeństwa III Rzeszy. Stał się także przez pewien czas lazaretem dla niemieckich żołnierzy walczących na froncie wschodnim.
Obecnie teren należał do Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego, ale miasteczkiem akademickim Kortowo stało się już w 1950 roku, gdyż urzędowała tu Wyższa Szkoła Rolnicza. Zachowały się Willa Dyrektora i kotłownia, a także niektóre inne niewyróżnione z nazwy budynki, w sumie 12 obiektów. Resztę spalili Rosjanie w 1945 roku. Gdy spacerowałyśmy po Kortowie, widziałyśmy, że część wydziałów mieści się w starych, ceglanych zabudowaniach, a inne budynki są zwyczajnie otynkowane, bardziej współczesne. Przed Wydziałem Nauk Ekonomicznych rozciągał się szeroki plac, na którym zaznaczono czerwoną kostką obrys jakiegoś historycznego obiektu. Udało nam się też zobaczyć wspomnianą kotłownię. Poza budynkami moją uwagę zwróciła mnogość zieleni, był nawet zaaranżowany kącik wzdłuż jednego z budynków, gdzie ustawiono ławki, hotele dla owadów i nasadzono rośliny miododajne, jak głosiła tablica. Wcześniej minęłyśmy także głaz upamiętniający Oczapowskiego, patrona jednej z okolicznych ulic, profesora w dziedzinie rolnictwa. Z ciekawostek koleżanka pokazała mi rybkę, która ponoć przynosiła studentom szczęście, jeśli przyszli tu przed egzaminem. Zaprowadziła mnie też na dziedziniec Wydziału Rolnictwa i Leśnictwa, gdzie było coś podobnego do oczka wodnego, ale bez wody, z wyrzeźbionym ptakiem pośrodku:
– Tu dam sobie rękę uciąć, że to kormoran – zapewniała moja towarzyszka.
Jak dla mnie w sumie mógłby być, ale brałam poprawkę na to, że mogła to być też czyjaś wizja artystyczna. W razie czego zażartowałam, że i tak nie mam przy sobie ostrych narzędzi 😉 Później dowiedziałam się od swojej towarzyszki, że faktycznie był to kormoran i to autorstwa Balbiny Świtycz-Widackiej!








Ostatnim rzeźbiarskim akcentem z Kortowa były trzy postacie sportowców z układem kul nad nimi. Obok mieściła się hala, w której akurat odbywał się trening. Tymczasem my kierowałyśmy się w stronę Jeziora Kortowskiego. Po drodze natrafiłyśmy na pozostałości nagrobków z dawnego Cmentarza Kortowskiego, które zostały zebrane w jednym miejscu, aby stworzyć pomnik. Dalej też mijałyśmy wiele pamiątkowych głazów. Istniała nawet Aleja Wydziałów.
Przez Promenadę Absolwentów, gdzie zrobiłyśmy sobie nawzajem zdjęcia, choć nie kończyłam wcale tej uczelni, dotarłyśmy nad Jezioro Kortowskie. Nacieszyłam oczy jego widokiem, choć zaczynało powoli się ściemniać. Odbiłyśmy w lewo, a koleżanka pokazała mi miejsce związane z tzw. „eksperymentem kortowskim”, gdy naukowcy wymyślili metodę na oczyszczenie lokalnych zbiorników wodnych.










Zawróciłyśmy i przeszłyśmy się kawałek wzdłuż jeziora, zachodząc na moment na kładkę, po czym ruszyłyśmy w stronę parkingu, gdzie czekał na nas chłopak koleżanki. Pojechaliśmy we trójkę do Gietrzwałdu. Choć było już ciemno, sanktuarium i najbliższa okolica były oświetlone. Podeszliśmy pod świątynię, a następnie do miejsca, gdzie rósł dawniej klon, przy którym doszło do objawienia w 1877 roku, z którego słynął Gietrzwałd. Również z tego powodu umieszczono tu kapliczkę z figurą Matki Boskiej. Przespacerowaliśmy się następnie ścieżką wzdłuż przedstawień tajemnic różańca, co było bardzo klimatyczne, ale nie było co się bawić w fotografowanie zbyt wielu elementów. Zrobiłam tylko kilka zdjęć poglądowych. Przy źródełku i Kaplicy Dziecka Utraconego skończyliśmy zwiedzanie i zawróciliśmy.






Autem wróciliśmy do Olsztyna i na koniec przeszliśmy się wokół jeziora Ukiel, odwiedzając przy tym tzw. Plażę Miejską i wchodząc na pomosty po dwóch stronach jeziora. Na koniec moi kompani podwieźli mnie i odprowadzili pod samą kwaterę, upewniając się, że wejdę bezpiecznie do środka. To było bardzo miłe. Wieczorem odpowiedziałam na wszystkie życzenia, których nie widziałam wcześniej będąc online, wykąpałam się i zebrałam do spania, by mieć siły na drugi dzień. Mój nocleg przy ulicy Lelewela pozostawiał trochę do życzenia. Było dość głośno, ze względu na okoliczny pub, a ponadto dosyć zimno. Spałam zawinięta jak naleśnik, ale na szczęście tego potem nie odchorowałam.


Nazajutrz spotkałyśmy się z koleżanką koło dziewiątej i żwawo ruszyłyśmy w stronę Parku Centralnego, gdzie weszłyśmy przy rzeźbie „Olsztyńskich Żurawi”. Ponownie na filmiku nazwałam je odlatującymi i nawet zapozowałam do zdjęcia, jakbym odlatywała razem z nimi. Stojąc na jednej nodze, raz jednej, raz drugiej, zastanawiałam się, którą w sumie mam dominującą i rozbawiła mnie własna analiza. Koleżanka powiedziała, że ptaki wyglądają jakby były zblokowane. Gdy przyjrzałam się bliżej, uznałam, że te wstęgi mogły wskazywać, że ptaki stały w roślinności wodnej.





Wędrując przez park, tym razem aleją o azjatyckiej nazwie, moja towarzyszka wskazała na budki na drzewie o nietypowym kształcie, wąskie i z dziurką od dołu:
– Zastanawiałam się, dla kogo to jest. Dla małych ptaków czy dla owadów?
– Jak masz taką budkę jak dla ptaków, ale ma dziurkę od dołu, to jest dla nietoperzy.
Kolejnym punktem na trasie była fontanna dość pokaźnych rozmiarów z umieszczonymi w niej kulami na podobieństwo krążących w Układzie Słonecznym planet. Zresztą i nasz dzień miał być dla odmiany bardziej astronomiczny, ale nim dotarłyśmy do pierwszego budynku związanego z tą dziedziną, po krótkiej sesji zdjęciowej odbiłyśmy w prawo, aleją Rovaniemi (miasto Św. Mikołaja ;)) i przez most. Dotarłyśmy w ten sposób do drugiego budynku z charakterystycznym kominem, jaki było mi dane zobaczyć w Olsztynie. Tym razem przed nami stał Tartak Raphaelsohnów, obecnie mieszczący Muzeum Nowoczesności. Obok była jeszcze przestrzeń zaaranżowana do gry w bule.





Zawróciłyśmy, po drodze wypatrując ziębę, i parkowymi alejkami wyszłyśmy ostatecznie na Reja, w okolicy „Olsztyńskich Szubienic”, spoglądając na nie tylko z tyłu i z oddali. Przeszłyśmy na drugą stronę ulicy Kościuszki i dalej przejściem przez zabudowania, gdzie moją uwagę dodatkowo przyciągnął mural z wagonikiem na torach. Po drugiej stronie zabudowy po lewej stał ogromny przeszklony budynek, który z tej perspektywy zasłaniał planetarium i jakoś nie pasował tu swoim rozmiarem ani nowoczesną formą. Tymczasem po prawej, w którą to stronę skręciłyśmy, był drugi ciekawy mural z pływakiem, bo budynek zajmowała miejska pływalnia.





Wkrótce znalazłyśmy się na ulicy Żołnierskiej, gdzie docelowo miałyśmy dotrzeć. Na tzw. Wzgórzu Andrzeja znajdowała się dawna wieża ciśnień, w której aktualnie mieściło się Obserwatorium Astronomiczne. W warunkach pandemicznych na każde wejście były tylko 4 miejsca, na szczęście miałam już wcześniej zorganizowane bilety. Okazało się jednak, że miałyśmy elitarny spacer ze świetnym panem przewodnikiem, bo nikt więcej nie zjawił się na 10:00 🙂

Najciekawsza była dla mnie pierwsza z sal. Żałowałam, że nie nagrywałam narracji pana, tyle informacji w niej zawarł. Co udało mi się spamiętać lub doczytać, postanowiłam tutaj zapisać. Przede wszystkim zaprezentował nam trzy osobistości z portretów. Kluczowy dla Olsztyna Kopernik był pierwszą z nich. Pan pokazał nam także pomniejszone przedstawienie tablicy astronomicznej autorstwa astronoma, której oryginał mieścił się na zamku, choć nie było nam dane go zobaczyć. Zaciekawiło mnie, czy użycie rtęci jako zwierciadła dla tego instrumentu, którego Kopernik używał latami, mogło wywołać u niego jakieś choroby, ale tak na wejściu nie byłam jeszcze na tyle odważna, by zadawać pytania. Później to się zmieniło 😉
W każdym razie Kopernik przedstawił swoją teorię heliocentryczną, co było sporym przewrotem w świecie nauki, który do tej pory wierzył w położenie Ziemi w centrum Wszechświata. Drugim z panów był Galileusz, który poparł tezę postawioną przez Kopernika. To jego głośny proces sprawił, że praca Kopernika „O obrotach sfer niebieskich” stała się „księgą zakazaną”. Ostatni ze sportretowanych naukowców to Kepler, który uzupełnił kopernikowskie rozważania o ruchu planet i dowiódł, że nie poruszają się po okręgach wokół Słońca, ale ich orbity przypominają bardziej elipsy.
Choć nie przedstawiono go na portrecie, swoje trzy grosze do tego dyskursu dodał również Newton. Grawitacja, którą odkrył i opisał, zależała od masy ciała, więc to Słońce jako cięższy obiekt musiało być dominantą w układzie Ziemia – Słońce. Również w czasach Kopernika dokonano reformy kalendarza z juliańskiego na gregoriański. Gdyby nie ten fakt, nie trzeba byłoby długo czekać, by astronomiczna wiosna przypadała coraz wcześniej, wreszcie zaskakując ludzi w styczniu. Tymczasem inną atrakcją w tej części obserwatorium były zegary, od takich, które szybko zaczynały się spóźniać i należało nakręcać często ich mechanizmy, bo najbardziej zaawansowany atomowy, generujący opóźnienie jednej sekundy na milion czy miliard (nie pamiętam, ale to i tak niewyobrażalnie długo) lat.
W salce można było także zobaczyć obraz będący kopią dzieła Matejki, przedstawiający Kopernika w swojej pracowni, otoczonego instrumentami i notatkami. W dolnym rogu wkradł się jednak błąd i namalowano tam lunetę, choć w czasach Kopernika obserwacje prowadzono nieuzbrojonym okiem. Przedstawione tu drewniane instrumenty spotkały się z moim sporym zainteresowaniem. Pierwszym było astrolabium. Współrzędne innych ciał niebieskich określano względem Słońca, jako tego najbardziej znanego obiektu. Obok umieszczono kwadrant słoneczny, który skojarzył mi się z Heweliuszem, ale potem dowiedziałam się, że działał inaczej niż te heweliuszowskie instrumenty, wymagające patrzenia w niebo. Skala obejmowała 90 stopni ułożonych jak na kątomierzu, a w rogu znajdował się kołeczek, który dzięki padającym nań promieniom słonecznym rzucał cień. Ten wędrował od 13 stopni w dniu przesilenia zimowego i około 60 stopni w dniu przesilenia letniego. Trzecim instrumentem było trikwetrum. Nazwa pochodziła od trzech drewnianych listew, które tworzyły to narzędzie.
Niemniej ciekawe były, banalne z pozoru, zegary słoneczne. Dowiedziałam się m.in., że wskazówkę takiego zegara ustawia się na osi północ-południe, a kąt jej nachylenia jest tożsamy z szerokością geograficzną miejsca, w którym się znajduje. Dodatkowo łączyło się to z położeniem Gwiazdy Polarnej (wskazówka jakby ją wskazywała ;)). W późniejszej rozmowie pan opowiedział, że żeglarze na półkuli południowej nie mieli do nawigacji odpowiednika Gwiazdy Polarnej na półkuli północnej. Nigdy sobie tego nie uzmysławiałam, niesamowite!




Kolejna kondygnacja dotyczyła meteorytów. Wiedziałam już, jaka jest różnica między meteorem a meteorytem, ale nie miałam pojęcia, że wyróżniamy trzy rodzaje tych drugich: kamienne, żelazno-kamienne i żelazne. Po prawdzie (zapytałam) wszystkie miały w swoim składzie żelazo, więc możliwe jest rozpoznawanie wszystkich trzech rodzajów meteorytów między innymi po fakcie przyciągania przez magnes, choć i wśród ziemskich skał takie znajdziemy. Drugim zagadnieniem, o które spytałam, było nierdzewienie tych meteorytów, które widziałam w gablocie. Przecież były z żelaza! Pan jednak zasugerował, gdzie mam spojrzeć i faktycznie, dopatrzyłam się rdzy tu i ówdzie. Niektóre z meteorytów miały szczególnie ciekawą fakturę. Pokazano także takie znalezione w Polsce. Dopełnieniem salki był temat przywiezionych z misji Apollo 11 (lądowanie człowieka na Księżycu) fragmentów Księżyca i flagi polskiej, która była jedną z zabranych w tę misję. Zaciekawił mnie także fragment meteorytu z Marsa i jak słusznie przypuszczałam, badacze po składzie są w stanie dojść do tego, jakie było pochodzenie obiektu.




Temat ten zresztą nasz przewodnik rozwinął w kolejnej sali. Opowiadał tam o wielu rzeczach z zakresu optyki, ale poza już mi znanymi wiele nie udało mi się niestety zapamiętać. Wspominał o tym, jak każda substancja daje inne widmo i można dzięki nim poznawać składy ciał niebieskich. Wskazywał też na różnice w teleskopach wykorzystujących soczewki i zwierciadła oraz w którym miejscu skupiają promienie światła. Gdy słyszałam o gabarytach obu, zastanowiło mnie, gdzie było miejsce w tej historii dla największego z instrumentów Heweliusza, lunety długości niemal 40 metrów, bo te wspomniane przez przewodnika były dużo mniejsze, ale coś mnie powstrzymało przed pytaniem. Była tam też obrotowa mapa nieba. Pan, widząc mój uśmiech, powiedział, że można takie nabyć w ich sklepiku, ale miałam już coś takiego we własnych zasobach 😉
Jednocześnie zdradziłam się ze swoją fascynacją Heweliuszem, wynikającą z poprzedniego miejsca pracy i to było przyczynkiem do ciekawej dyskusji na nie tylko astronomiczne tematy. Na koniec mogłyśmy wyjść na taras widokowy i podziwiać miasto z góry. Wypatrzyłyśmy planetarium – nasz drugi z głównych celów tego dnia. Próbowałam rozpoznawać kościoły, które widziałam dzień wcześniej. Punkty widokowe zawsze sprawiają mi radość 🙂 Nim zeszłyśmy na dół, poprosiłam koleżankę o zdjęcie, a pana przewodnika, by uwiecznił nas obie. Na koniec kupiłam mapkę Księżyca w podobnym stylu jak obrotowa mapa nieba – w końcu są na nim i krater Kopernik, i krater Heweliusz 😉 Pokuszę się o stwierdzenie, że Obserwatorium Astronomiczne było absolutnie najlepszym (z mojej perspektywy) punktem całego zwiedzania Olsztyna.






Następnie przespacerowałyśmy się po pączki, mijając przy tym Teatr Lalek. Wybrałam różany, ale nie było bananowego nadzienia, którego chętnie bym spróbowała, więc wybrałam bardziej klasyczne z białym serem. Na naszej trasie miałam okazję popatrzeć też na budynek Filharmonii. Pokrywające go miejscami beżowe płytki skojarzyły mi się z budynkiem Teatru Muzycznego w Gdyni. Zawróciłyśmy i rozsiadłyśmy się na Placu Solidarności blisko Planetarium, bo miałyśmy jeszcze czas do seansu, a pączki się same nie zjedzą 😉 Plac podpisano czcionką nawiązującą do napisu Solidarność, umieszczono tam również pomnik i fontannę.



Podeszłyśmy pod budynek Planetarium, najpierw zaglądając jednak na dziedziniec zajmowany przez prace związane z tutejszą galerią sztuki. Na ścianie była praca złożona z kulistych elementów – „Kompozycja astronomiczna” Stefana Knappa z 1973 roku. O ile ona sama była wizualnie ciekawa, o tyle zaskoczyły mnie głazy rozmaitych kształtów, rozstawione na dziedzińcu w dość losowy sposób, położone na drewnianych paletach. Może nie ich obecność była dziwna, ale fakt, że towarzyszyły im karteczki nie z tytułem i nazwiskiem autora, ale z informacją, że to rzeźba, więc proszą o niesiadanie i niedotykanie. Wydało mi się to dość pokrętną logiką.

Wówczas weszłyśmy do Planetarium, które stało się swoistym pomnikiem Kopernika. Zostało udostępnione w dniu 500. urodzin astronoma, 19 lutego 1973 roku. Tu też miałyśmy już wykupione miejsca, ale pani kazała nam zająć inne, bo na pokaz przyjechała też jakaś wycieczka szkolna i dzieci usiadły niczym masa, nie przejmując się numeracją foteli. Nie chciałyśmy robić zamieszania. Dzieciaki były dość głośno, ale gdy rozpoczął się seans, były zafascynowanie i ucichły, pomijając wydobywające się z nich co jakiś czas reakcje typu „wooow!” 😉
Wybrałyśmy seans „Niebo nad Warmią”, który oglądałam z zaciekawieniem. Lubię patrzeć na nieboskłon. Na tym sztucznie wygenerowanym widzę więcej niż na prawdziwym niebie, szczególnie w mieście, oświetlonym mocno sztucznym światłem, do tego będąc krótkowidzem, dlatego doceniam istnienie pokazów astronomicznych. Sama miałam też okazję prowadzić ich trochę w poprzedniej pracy, więc wizyta w Planetarium była dla mnie mniej odkrywcza niż w Obserwatorium, ale mimo to interesująca.

Na początek pan opowiadał o tym, jak wygląda niebo w dzień, gdy rozproszone w atmosferze światło słoneczne nie pozwala nam zobaczyć wiele więcej poza Słońcem. Opowiadał o „wędrówce” gwiazd na niebie, zataczaniu okręgów wokół bieguna oraz gwiazdach zachodzących i niezachodzących za horyzont. Astronomowie byli też już przed wiekami zainteresowani zmianą położenia na niebie samego Słońca (z punktu widzenia Ziemi) i w ten sposób powstała droga zwana ekliptyką. Podobało mi się, że wspominając o przecinaniu Zodiaku przez ekliptykę, narrator podkreślił różnicę między tym, jak na nie patrzą astrolodzy (12 znaków Zodiaku w horoskopach, każdy po miesiącu), a jak astronomowie (gwiazdozbiory zodiakalne zajmują różne odcinki ekliptyki). Żałowałam, że pan nie rozwinął tego wątku o fakt, że gwiazdozbiorów zodiakalnych jest 13, że mamy jeszcze Wężownika oraz które są najdłuższe czy najkrótsze. Przeszedł płynnie do stanu najbliższej nocy i moje urodziny to naprawdę pod tym względem data szczególna – mamy wówczas równonoc jesienną, a Słońce zachodzi idealnie na zachodzie i znajduje się w znaku Panny (tu horoskopy i astronomia są zgodne, a w astronomii stan ten trwa aż półtora miesiąca). Przy okazji prezentacji wszystkich tych gwiazdozbiorów, dowiedziałam się, że Lew jest na niebie zawsze pod Wielkim Wozem (ale bywa, że schowa się za horyzont).
Dowiedziałam się, że są takie okresy w roku, gdy samo Słońce również płytko kryje się za horyzontem i przykładowo w czerwcu noce są bardzo jasne, bo ze zmierzchu płynnie przechodzą w świt. Również nasz naturalny satelita – Księżyc, spotyka się ze Słońcem dwa razy w roku, gdy ich ścieżki na niebie się przecinają. Mówimy wówczas o częściowym zaćmieniu Słońca. A gdy widzimy planety, warto pamiętać, że i dla nich, podobnie jak dla dwóch poprzednich ciał niebieskich, tłem tej wędrówki są gwiazdozbiory zodiakalne. Gdy zmierzcha, dostrzeżemy planety, nim pokażą się jeszcze pierwsze gwiazdy, bo są od nich jaśniejsze.
Pan „stworzył noc” i pokazał jak orientować się na nieboskłonie. Skraj Wielkiego Wozu (części gwiazdozbioru Wielkiej Niedźwiedzicy) wskazuje nam drogę do Gwiazdy Polarnej, a w przeciwną stronę – do gwiazdozbioru Lwa. By zlokalizować Bliźnięta, trzeba skorzystać z gwiazd po przekątnej wozu. Tymczasem dyszel skierowany jest w stronę gwiazdy nazywanej Arkturem.
Gwiazdozbiorów na niebie mamy 88, a ich nazwy w każdym języku muszą oznaczać to samo (ale że Wielki Wóz nie jest gwiazdozbiorem, to i nazewnictwo na świecie nie jest spójne – mamy wóz, pług czy chochlę ;)) plus jako uniwersalne stosuje się dla nich nazwy łacińskie. Pojawił się też akcent heweliuszowski, pan wspomniał, że rysunki Heweliusza bardzo podobały się astronomom, więc i jego propozycje gwiazdozbiorów w większości przyjęto (od siebie dodam, że 6 z 9). Pan pokazał na niebie kilka z nich, prezentując także sąsiednie i wplatając fajne anegdotki. Co jeszcze ciekawe, nie zgodzono się na nazwę Tarcza Sobieskiego. Czemu akurat polski władca miałby być upamiętniony na niebie? Przyjęto zasadę, że prawdziwych ziemskich postaci na nieboskłonie nie umieszczano, pozostała więc sama nazwa Tarcza.
Na niebie istnieją też trzy charakterystyczne figury: trójkąt letni, kwadrat jesienny i sześciokąt zimowy. Do tej pory słyszałam tylko o tym pierwszym, ubolewając zawsze, że prawie nigdy go nie dostrzegam, więc te informacje były dla mnie odkrywcze 🙂 Trójkąt letni tworzyły najjaśniejsze gwiazdy trzech różnych konstelacji: Deneb z Łabędzia, Wega z Lutni, Altair z Orła. Na kwadrat jesienny składały się trzy gwiazdy z gwiazdozbioru Pegaza i jedna z sąsiedniej Andromedy. Tymczasem największe moje zainteresowanie wzbudził sześciokąt zimowy, bo zawiera się w nim gwiazda Rigel z mojej ulubionej konstelacji – Oriona 🙂 W centrum sześciokąta położona jest jeszcze Betelgeza z tego samego gwiazdozbioru. Poza tym na sześciokąt składają się Aldebaran z Byka, Kapella z Woźnicy, Kastor i Polluks z Bliźniąt, Procjon z Małego Psa i Syriusz z Wielkiego Psa. Ta ostatnia gwiazda jest uznawana za najjaśniejszą z perspektywy Ziemi zaraz po Słońcu. Po powrocie udało mi się nad ranem zobaczyć Oriona, choć kojarzyłam go z zimowym niebem, ale okazuje się, że przed wschodem Słońca da się go dostrzec i teraz, wczesną jesienią, ale dużo niżej 🙂
W międzyczasie zobaczyliśmy jeszcze gromady gwiazd, mgławice i galaktyki, a widziany fragment naszej własnej – Drogi Mlecznej, pomagał w lokalizacji poszczególnych gwiazdozbiorów. Osobiście polecam wizytę w planetarium, bo poczytać to jedno, na pewno też nie zapamiętałam wszystkiego, a posłuchać, jednocześnie widząc to przed sobą, to zupełnie inne przeżycie. Warto!

Po wyjściu z Planetarium, skierowałyśmy się powoli na dworzec kolejowy. Po drodze koleżanka pokazała mi przystanki wiedeńskie. Widziałam analogiczne w Gdańsku, ale nie wiedziałam, że tak się je nazywa. Pasażerowie wchodzą do pojazdu z poziomu ulicy, a kierowcy aut muszą zatrzymać się na tym pasie za przystankiem. Inną ciekawostką okazało się przejście dla pieszych na wysokości szkoły muzycznej przy ulicy Kościuszki, gdzie odwzorowano układ klawiszy pianina.

Mając jeszcze pół godziny do pociągu, odbiłyśmy w lewo w Kętrzyńskiego, bym mogła obejrzeć więcej ciekawych architektonicznie kamienic, po czym ulicą równoległą do Kościuszki dotarłyśmy na dworzec Olsztyn Główny. W jego okolicy moja towarzyszka wskazała mi cerkiew grekokatolicką i kościół katolicki św. Maksymiliana Marii Kolbego. Na peronie miałyśmy jeszcze chwilę, by porozmawiać. Czułam wdzięczność wobec koleżanki, że poświęciła swój czas i towarzyszyła mi podczas całej urodzinowej wycieczki. To był naprawdę udany wyjazd! 🙂




Interesują Cię miasta wojewódzkie? Zajrzyj <tutaj> 🙂