Lębork – spacer z widokiem na miasto

Kolejny obszar zwiedzałam z koleżanką poznaną w czasach licealnych, choć wcale nie w samym liceum. Zaczęłyśmy na Rondzie Solidarności, kierując się żwawo Aleją Niepodległości w stronę Parku Chrobrego. Oczywiście nawet na tym odcinku widziałyśmy sporo ciekawych rzeczy – po prawej tabliczki informowały od zaplecza, co znajdziemy na danym odcinku Staromiejskiej, po lewej zaś prezentowało się targowisko miejskie – ale postanowiłyśmy póki co trzymać się głównej trasy. Odnotowałyśmy obiekty pomiędzy Handlową a Targową, takie jak sklepy motoryzacyjny, obuwniczy i kilka odzieżowych, punkt dorabiania kluczy oraz jubiler, salon urody i fryzjerski. Odbiłyśmy lekko na wysokości ulicy Dąbrowskiego.

Minęłyśmy graffiti przedstawiające papieża – Polaka wraz z hasłem Santo subito. Obok znajdowało się Centrum Informacji Turystycznej, a za nią Netto. Podeszłyśmy bliżej tego pierwszego obiektu. Zamierzałam wejść do środka, by zapoznać się z mapami, ulotkami czy biuletynami, jakie potencjalnie można było dostać w takim miejscu, ale niestety, tego dnia informacja była nieczynna.

Na dłużej utknęłyśmy za to w sąsiednim budynku, który ze sklepem meblowym i hurtownią elektryczną współdzielił sklep wielobranżowy. Pamiętałam, że ten ostatni oferował kuszące ceny, a odwiedziłam go raptem kilka razy. Po spędzeniu tam około pół godziny, za kilkadziesiąt złotych wyszłam obłowiona. Uznałam wówczas, że chyba warto tu częściej się zaopatrywać.

Po opuszczeniu sklepu powędrowałyśmy przez Marcinkowskiego ponownie ku Alei Niepodległości. Szłyśmy wzdłuż boiska II Liceum Ogólnokształcącego i Zespołu Szkół Mechaniczno-Informatycznych. Pamiętałam festyn z okazji Dnia Dziecka, w którym tu kiedyś uczestniczyłam i podjadane z apetytem żelki o kształcie malin i jeżyn. Korzystałam też kilka razy z tutejszej bieżni, choć nie potrafiłam sobie przypomnieć, czy było to w trakcie zawodów międzyszkolnych czy przy jakiejś innej okazji. Tym razem obserwowałyśmy teren z zewnątrz, fotografując go również w wersji artystycznej z kwitnącymi drzewami w kadrze.

Kawałek dalej natrafiłyśmy na znak drogowy ostrzegający przed śniegiem i zastanowiło nas, kiedy rzeczywiście był tu ostatnio śnieg. Znalazłyśmy się na moście nad rzeką, a chwilę później doszłyśmy do ronda Popiełuszki. Nieopodal dostrzegłyśmy warsztat samochodowy. Zajrzałyśmy także w ulicę Wyczółkowskiego po prawej oraz w stronę parkingu przy ulicy Kossaka. Obok niego znajdowały się jeszcze wypożyczalnia naczyń, poradnia dietetyczna i gabinet stomatologiczny. Schodkami przeszłyśmy na główną część Gdańskiej, by po chwili przejść w ulicę Syrokomli. Już stąd miałyśmy dobry widok na staw w Parku Chrobrego.

Pierwszy odcinek ulicy Syrokomli był mi już znany, a mimo to miałyśmy problem z podjęciem decyzji, po której stronie drogi się przemieszczać. Planowałam iść po prawej, żeby po obejrzeniu wybranego odcinka zawrócić ku Gierymskiego i nie pokonywać ponownie przejść dla pieszych. Okazało się jednak, że chodnik kończył się kawałek dalej i musiałyśmy lekko się cofnąć, by jednak wędrować lewą stroną.

Niewątpliwie miało to swoje plusy, gdyż spacerując równolegle z rozległym terenem cegielni, mogłyśmy ją oglądać w pełnej krasie. Wraz z koleżanką byłyśmy urzeczone tą konkretną formą przemysłowego krajobrazu i zastanawiałyśmy się nawet, co trzeba by zrobić, by móc taką cegielnię zwiedzić od środka. Przyglądałyśmy się przemieszczającym się po terenie pojazdom i ludziom, dymiącym kominom i licznym, równym stertom „cegieł” (słowo sterta wydaje mi się tu takie… „małe”, a dodatkowo później dowiedziałam się, że są to pustaki, nie cegły). Podziwiałyśmy też miejską panoramę, która z naszej perspektywy stanowiła piękne tło, niejako dopełnienie tego obrazu. Podejrzewam, że w sumie zrobiłyśmy na tym odcinku kilkadziesiąt zdjęć.

Gdy dotarłyśmy do skrzyżowania z Polną i położonych tam kilku zakładów przemysłowych, postanowiłyśmy zawrócić. Ponowne spojrzenie w kierunku cegielni i centrum miasta uświadomiło nam, że właściwie Lębork jest położony „w niecce”, a my stałyśmy relatywnie wysoko.

– W jakim my dole jesteśmy! – zawołała koleżanka. – Jakby meteoryt uderzył. Gdyby szedł lodowiec, to by nas ziemią zasypał.

– A te pola by zostały – wskazałam pustkę po lewej.

Zastanowiło mnie, czy właściwie w historię regionu nie wpisał się już jakiś lodowiec i czy właśnie nie z jego powodu mieliśmy tu takie ukształtowanie terenu. Cóż, to raczej pytanie do jakiegoś geografa.

– O, patrz! Oni tu cegły w nocy wyrzucają – rzuciła koleżanka, argumentując swoim żartem obecność odłamka cegły pośród trawy.

Kawałek dalej z kolei jej uwagę zwróciło przydrożne drzewo:

– Ale bym się wspięła na drzewo.

– Ale bym sobie regał poskładała – odpowiedziałam, totalnie ją zaskakując. – Jak już mówimy o marzeniach – dodałam gwoli wyjaśnienia.

Na jednym z kolejnych drzew wypatrzyłyśmy sikorkę. Już po drugiej stronie drogi zrobiłyśmy sobie zdjęcie w przydrożnym lusterku, zauważając, że to nie pierwsza nasza wspólna fotografia w terenie wykonana w ten sposób.

Weszłyśmy w Gierymskiego, wypatrując przy okazji gołębnik. Po lewej mieściło się biuro architektoniczne, a po prawej przykład ciekawej architektury. Budynek był niski i miał wydłużony kształt. Wykonano go z cegły. Nie dostrzegłyśmy od strony ulicy żadnego okna (choć istniały ślady po ich zamurowaniu), a jedynie drzwi wyglądające na wjazd. Niestety, nie było numeru ani tabliczki – niczego, co mogłoby naprowadzić nas na trop, na co patrzymy. Zabraniano jedynie zastawiać drogę wjazdową.

Dalej mieścił się jeszcze gabinet psychologiczny. Chwilę później dotarłyśmy do placu zabaw, za którym był specyficzny zbiornik wodny. Praktycznie cały zarósł wysokimi trzcinami, ale gdzieniegdzie wybijała się tafla wody. Teren sprawiał wrażenie podmokłego nawet w pewnej odległości od zbiornika. Dlatego, kiedy za nim dopatrzyłam się ciekawego drzewa i chciałam do niego podejść, kroczyłam przodem, a koleżanka za mną.

Było warto. Pod stopami nie czułyśmy już, by teren był grząski, za to wypatrzyłyśmy bardzo ciekawy obiekt jasnobłękitnej barwy.

– Jaki kamień fajny albo jajo smoka – usłyszałam z ust koleżanki.

Pochyliłam się i dotknęłam czegoś, co dawniej mogło być wazonem lub innym naczyniem. Wystawał wypukły, gładki fragment, średnicy może dziesięciu centymetrów. Postanowiłam odegrać rolę „Marty – archeologa” i chwyciłam niewielki patyczek, by (jednak bez wybrudzenia sobie rąk) spróbować odkopać nasze znalezisko. Miałam nadzieję natrafić na jakąś krawędź, którą jednak da się uchwycić rękoma i wyciągnąć. Gdy już wydawało się, że całość da się wyjąć, okazało się, że raczej nie miałyśmy do czynienia z ceramiką. Choć odgłos stukania w nasze znalezisko był zbliżony do dźwięku, jakie wydałoby naczynie, pod palcami czułam, jakbym trzymała tekturę, tylko bardziej elastyczną. Niestety, w środku też zgromadziła się ziemia, która zbyt trwale (jak na nasze prowizoryczne narzędzie) umocowała nasz skarb w ziemi. Ostatecznie wpadłam palcami z impetem w rozmokłą ziemię. Kolejnym patyczkiem wyczyściłam paznokcie z grudek ziemi. Nieco oczyściłam palce i przeszłam w kierunku drzewa, które było moim punktem docelowym. Jego niemal poziomy początkowo pień aż kusił, by się na niego wdrapać, stanąć lub usiąść.

Dokonałam tego wszystkiego. Ale po kolei… Okazało się, że niełatwo było wejść na drzewo od strony korzenia. Adidasy się ześlizgiwały. Podejrzewam, że moje gramolenie się musiało w związku z tym wyglądać komicznie. Dłuższą chwilę łapałam jeszcze równowagę na poziomej części drzewa. Wreszcie poczułam się na tyle pewnie, by stanąć stabilnie, a potem pochylić się w stronę, po której pień się rozdwajał. Wreszcie zwyczajnie usiadłam w najbardziej spłaszczonym miejscu. I pewnie mogłabym tak zostać, machać beztrosko nogami i chłonąć ciszę wokół. Z drugiej jednak strony ta bezczynność szybko by mnie zmęczyła. Łaknęłam już kolejnych odkryć. Kolejne było nawet niedaleko.

Ulica Derdowskiego przeprowadziła nas przez szereg atrakcji – od Sali Królestwa Świadków Jehowy, przez kawałek drewna wplątany w sieć wysokiego napięcia i ogrodzenie z wykończeniem niczym groty strzał, aż po tabliczkę głoszącą, że znajdujemy się na ulicy „Aleks. Gierymskiego”, co było raczej mało spotykaną wersją zapisu nazw ulic. Zwykle ograniczano się do inicjału imienia.

Kluczowym odkryciem okazało się jednak to, co dostrzegłyśmy za skrzyżowaniem z Pułaskiego. Budynek składał się z dwóch kondygnacji i miał wydłużony kształt. Uwagę zwracał także wysoki komin i tabliczki nawiązujące do zasad BHP. Parter był zbudowany z cegły i otoczony licznymi filarami, które podpierały piętro o drewnianych ścianach i, co ciekawe, wstawionych gdzieniegdzie drzwiczkach zewnętrznych. Obeszłyśmy budynek od frontu. Wokół walały się śmieci i gruz, a trawy i chwasty rosły zupełnie samowolnie. Przebiłam się przez zwały gruzu, by zajrzeć do środka i mając nadzieję, że konstrukcja była na tyle stabilna, by nie spaść mi na głowę. Wnętrze również było zagruzowane, ale przestrzeni nic nie dzieliło, więc miałam ogląd na całość. A właściwie na połowę, gdyż w samym centrum biegła dodatkowa ściana, która mogła mieć jeszcze coś wewnątrz. Część budynku za ścianą wyglądała dokładnie tak samo jak ta przed. Była to pusta, a właściwie z racji wszechobecnego gruzu niemal pusta, przestrzeń. Oglądając budynek od strony północnej, dopatrzyłyśmy się śladów po pożarze, a od strony wschodniej dwóch lin, na których coś mogło dawniej wisieć. Budynek okazał się starą cegielnią, a w odkryciu tego faktu nieoceniona była wiedza taty mojej towarzyszki. [Aktualizacja 2020: budynek został wyburzony kilka miesięcy temu.]

Dalej powędrowałyśmy przez Pułaskiego wzdłuż ogródków działkowych. Spora część altanek i samych ogródków wyglądała tak, jakby zamierzano te tereny uprzątnąć i zagospodarować inaczej, a cały proces wyburzania był już w trakcie. Minęłyśmy zbiornik wodny po prawej i dotarłyśmy do skrzyżowania z ulicą Lipową, przy którym naszą uwagę zwróciły bociany, a pan robotnik przyglądał się nam nieufnie, czy aby i jego nie łapiemy w kadr. Wędrował w stronę warsztatu samochodowego.

Na Lipowej zaciekawił nas dom, którego bramę wykonano w całości z kamieni, a w jej obrębie umieszczono małą kapliczkę. Dalej wyostrzył się nam zmysł węchu.

– Ale pachną kwiaty – zamyśliłam się.

– Ogórki kiszone – koleżanka miała inne, mniej przyjemne skojarzenie.

Rzeczywiście, zapach nie należał do najprzyjemniejszych, bo wydzielały go aksamitki, zwane także turkami, ale niewątpliwie był charakterystyczny. Rzuciłyśmy okiem w Ogrodową, która to nazwa była w tych okolicznościach bardzo adekwatna, po czym ruszyłyśmy dalej ku Gdańskiej. Minęłyśmy warsztat samochodowy oraz Powiatową Stację Sanitarno – Epidemiologiczną, a przy samym skrzyżowaniu wstąpiłyśmy do sklepu spożywczego. Znalazłyśmy tam andruty – towar dziś wbrew pozorom nie wszędzie dostępny, a będący dla nas obu smakiem dzieciństwa.

Po uzupełnieniu prowiantu (także o bardziej kaloryczne przekąski niż andruty, bo czekało nas jeszcze trochę dreptania) ruszyłyśmy Leśną. Właściwie miałam zamiar przejść przez Skoczylasa, a następnie zawracać Gajową i Gdańską, natomiast widniejący znak zakazu ruchu pieszych przy głównej drodze nieco pozmieniał moje plany.

Gdy ulica Leśna rozdzielała się na ścieżkę wprost do lasu i skierowaną w lewo ulicę Skoczylasa, wybrałyśmy tę drugą. Po prawej od ulicy Skoczylasa w oddali też było widać las, co postanowiłam uwiecznić. Tutejsza mieszkanka chyba lekko się skrępowała, sądząc, że znajdzie się w kadrze. Dalej wypatrzyłam tabliczkę zakazującą wstępu na jedną z posesji i zaciekawiło mnie, że była napisana w języku polskim oraz niemieckim. Ten drugi nie wydawał mi się taki oczywisty, na dwujęzycznych tablicach informacyjnych zwykle spodziewalibyśmy się języka angielskiego.

Na dalszym odcinku nie wędrowałyśmy same – postanowił do nas dołączyć kundelek. Pełnił rolę przewodnika po krańcu ulicy Pułaskiego oraz na Gajowej.

Powróciłyśmy przez Leśną na Gdańską. Zajrzałyśmy w Spokojną. Po drodze znalazłyśmy właściwie tylko jeden warsztat samochodowy i niezbyt gęstą zabudowę mieszkalną. Niedługo później skorzystałyśmy z pierwszej ścieżki po lewej, by wejść do Parku Chrobrego. Szłyśmy dokładnie tak, jak wiodła nas dróżka, planując dotrzeć na początek do Kamiennych Kręgów. Na naszej trasie znalazły się dwa z punktów tzw. „ścieżki zdrowia”, którą utworzono relatywnie niedawno. Uznałam to za ciekawy sposób na zaktywizowanie lęborczan. Cały projekt obejmował 12 (?) stanowisk. O ile drążki nas nie przekonały, o tyle koleżanka postanowiła spróbować przejść po „ruchomej kłodzie” – jak pozwalam sobie teraz nazwać to stanowisko na potrzebę jego opisu. Cała trudność polegała na tym, że belka, po której należało się przespacerować, była na dwóch krańcach umocowana nie na stałe, lecz łańcuchami, co wprawiało ją w lekkie kołysanie.

Gdy dotarłyśmy do polany, na której mieściły się Kamienne Kręgi, poczułyśmy na sobie promienie słońca. Wychylałyśmy ku niemu twarze w poczuciu pełni szczęścia. Podeszłyśmy również do kamiennej tablicy, umieszczonej nieco z boku, by przeczytać informacje dotyczące tego niepozornego dla niewtajemniczonych obiektu. Kamienne Kręgi miały formę ułożonych w okręgu głazów z jednym centralnym. Położenie poszczególnych kamieni nie było jednak przypadkowe i miało ilustrować między innymi kierunki świata. Kamienne Kręgi wiązały się z kulturą Gotów. Ponoć w zależności od kierunku ich okrążania można było osiągnąć inny efekt. Ruch prawostronny napełniał pozytywną energią, a lewostronny miał właściwości oczyszczające.

Kolejnym punktem naszej trasy był oczywiście słynny lęborski czołg. Po drodze zobaczyłyśmy jednak równoważnię w kształcie łamanej, na którą skusiłyśmy się obie z koleżanką, a także grupę ciekawskich robotników i pamiątkowe dęby, o czym informowała tabliczka na sporym głazie.

Wreszcie dotarłyśmy do czołgu IS-2m. Pamiętam debaty sprzed kilku lat, aby usunąć go z Parku Chrobrego. Podawano różne argumenty. Niektóre były całkiem racjonalne – obiekt niszczał i był nazbyt często wizytowany przez meneli. Z drugiej jednak strony pojawiały się abstrakcyjne teorie, jakoby należało usunąć go jako radziecki symbol, a na dodatek lufę czołgu skierowano w stronę Urzędu Miasta. Dla nas, ówczesnej młodzieży czy młodych dorosłych, czołg był symbolem miasta, bez negatywnego wydźwięku historycznego. Stał tutaj, odkąd pamiętaliśmy i właściwie byliśmy zgodni, że wolelibyśmy, by został. Jednocześnie zgadzaliśmy się, że zamiast go usuwać, należałoby go raczej odrestaurować i opatrzyć odpowiednią tablicą informacyjną. Ta wizja rzeczywiście się ziściła. Dziś czołg jest odmalowanym, odświeżonym obiektem, który cieszy oko i przy którym przyjemnie się pozuje, czego i ja nie omieszkałam zrobić. Sfotografowałam go dość skrupulatnie. Przyglądałam się gąsienicom, lufie, wybitym numerom, wizerunkowi orła, a nawet przyłożyłam dłoń obok tej odbitej z białej farby.

Następnie schodami zeszłyśmy w kierunku stawu. Koleżanka przyglądała się kaczkom sunącym po tafli oraz widniejącej w oddali tablicy, która informowała, by nie łowić w tym miejscu ryb. Z kolei moim ulubionym elementem tej przestrzeni niezmiennie pozostawała wyspa z drzewem, które swym kształtem przypominało mi łabędzia. Po jej uwiecznieniu i krótkiej sesji zdjęciowej wspięłyśmy się po schodach.

Skręciłyśmy w prawo. Po drodze napotkałyśmy kolejne stanowiska „ścieżki zdrowia”. Gdy dostrzegłyśmy w dole po prawej niedawno wybudowany plac zabaw, po lewej naszą uwagę przykuł dzięcioł. Widziałyśmy go dość wyraźnie, bo przysiadł relatywnie nisko. Zachowywał się ciekawie, gdyż nie stukał w pień, ale zaglądał co chwilę do niewielkiej dziupli, chowając w niej niemal połowę ciała, po czym się wynurzał i tak wielokrotnie. Nakręciłyśmy z nim nawet krótki film.

Na tym etapie skręciłyśmy w lewo, aby dojść do widocznej już wieży ciśnień, powstałej w 1911 roku w miejscu dawnej restauracji. W latach trzydziestych na wieży był zainstalowany reflektor lotniczy dla samolotów kursujących pomiędzy Berlinem a Królewcem.

To miejsce Parku Chrobrego nazwano Górą Parkową, a dawniej nosiło miano Wzgórza Wilhelma. Znajdowaliśmy się rzeczywiście na wzniesieniu, w związku z czym dalsza trasa wiodła w dół, najpierw po schodach, a następnie ścieżką ku rzece. Schody kojarzyły się z rozgrzewką podczas plenerowych zajęć z wf-u w liceum, bo mieliśmy w sumie całkiem blisko.

Nim dotarłyśmy do mostu, natrafiłyśmy na jeszcze jeden punkt należący do „ścieżki zdrowia”. Na wprost widziałyśmy wspomniany plac zabaw, odbiłyśmy jednak lekko w lewo, nad rzekę. Widoki po obu stronach mostu były malownicze. Na drugim brzegu znajdowały się korty tenisowe, siłownia na powietrzu i skatepark. W kwestii tego ostatniego wysłuchałam kiedyś zastrzeżeń dwójki nastolatków spotkanych w pociągu. Gdy z rozmowy pomiędzy nimi wynikło, że celem nas wszystkich był Lębork, do którego wracali z zawodów deskorolkowych (ach, to laickie słownictwo!), nasz dialog zszedł na temat skateparku. Według opinii obojga, deskorolkarze nie mieli gdzie jeździć, bo odnowiony skatepark stał się bazą imprezową, a rozrzucone wszędzie szkło uszkadzało sprzęt i czyniło pasję niebezpieczną. Z drugiej strony z innych miejsc byli wyganiani, a służby argumentowały to faktem wydzielenia specjalnej przestrzeni dla deskorolkarzy czyli rzeczonego skateparku. Z tego, co mówiła dziewczyna, sytuacja była patowa.

Tymczasem przeszłyśmy wzdłuż terytorium skateparku, nie zaglądając głębiej.

Za kolejnym, mniejszym mostem przeszłyśmy ku ulicy 9 Maja [Aktualizacja 2020: po dekomunizacji 8 Maja]. Przy jednej posesji przypadł nam do gustu kamienny murek, przy innej przemalowany na biało rower, pełniący rolę ozdobną. Zaintrygowała nas także wieżyczka pewnego domu. Odbiłyśmy w prawo, gdzie graffiti z pszczółką informowało o możliwości nabycia pysznego miodu. Ponownie skierowałyśmy się w prawo, ostatecznie docierając w okolicę przebytego mostu i ulicy Sikorskiego, w którą weszłyśmy.

Już na starcie zobaczyłyśmy firmę oferującą naprawę i wypożyczenie maszyn budowlanych. Wędrowałyśmy wzdłuż rzeki. Zajrzałyśmy w ulicę Chopina, ale nie wchodziłyśmy w nią głębiej. Ostatecznie dotarłyśmy do ulicy Różyckiego i znalazłyśmy się przy budynku II Liceum Ogólnokształcącego (oficjalnie istniejące od roku szkolnego 1991/1992) i Zespołu Szkół Mechaniczno – Informatycznych. Niemal naprzeciwko mieścił się pasaż handlowy, oferujący sklepy odzieżowe, z zabawkami i z upominkami oraz kwiaciarnię. Tymczasem po prawej swoją siedzibę miały przychodnia i Młodzieżowy Dom Kultury.

Wyszłyśmy na ulicę Targową. W jej obrębie w latach 1890-1910 utworzono domy dla pracowników fabryki zapałek. Podejrzewałam jednak, że mogło chodzić raczej o jej odcinek po naszej lewej stronie, a nie po prawej. My skierowałyśmy się w prawo. Wędrowałyśmy aż do Alei Niepodległości. Poruszałyśmy się wzdłuż rynku, więc nawet w obrębie nielicznej zabudowy mieszkalnej najniższą kondygnację zajmowały sklepy i zakłady usługowe. Na tym odcinku mieściły się studio tatuażu, restauracje, kwiaciarnia, serwis komputerowy, sklep spożywczy i piekarnia, gabinet rehabilitacyjny, sklepy obuwniczy, z lampami i z dewocjonaliami, kantor, pasmanteria, szewc, sklep rybny i salon kosmetyczny.

Gdy znalazłyśmy się na skrzyżowaniu ulicy Targowej i Alei Niepodległości, odbiłyśmy lekko w lewo, wkraczając na teren rynku niejako w jego lewym górnym rogu, opisując to wedle mapy. Całe targowisko przechodziłyśmy metodą harmonijki tak, by zobaczyć jak najwięcej, odhaczyć ulicę Handlową i wyjść na Węgrzynowicza mniej więcej na wysokości szpitala.

Na terenie targowiska miejskiego mieściło się wiele sklepów i kramików, które reprezentowały rozmaite branże. Nie zabrakło tam szewca, krawcowych i pasmanterii. Znalazła się poczta i księgarnia, a także solarium, bar, kwiaciarnia i jubiler. Były różnorodne sklepy spożywcze (w tym mięsne, piekarnie i warzywniaki), z wyposażeniem domu czy upominkami, papiernicze i wielobranżowe. Co krok mijałyśmy oczywiście sklepy odzieżowe, obuwnicze i drogerie. Dostrzegłyśmy sklep z dywanami i dwa salony sukien ślubnych. Wypatrzyłyśmy nawet stoisko ogrodnicze, które kojarzyło mi się z nastoletnią fascynacją kaktusami – to tu je nabywałam. Niektóre sklepy znałam dlatego, że byłam tam częstym gościem. W dwóch pracowały mamy kolegów z klasy, a później oni, jako dorośli mężczyźni, aktywnie w nich działali. Także moja mama pewien czas przepracowała na rynku i znała tu wielu ludzi. Sama odegrałam jednak ledwie epizod w roli sprzedawczyni, gdy jednego roku pomagałam tacie sprzedawać żonkile, które u siebie hodowaliśmy.

Wyszłyśmy na Węgrzynowicza przy piekarni i niemal naprzeciwko szpitala. Węgrzynowicz został patronem tej ulicy nie bez przyczyny. Urodzony w Toruniu, uczestnik kampanii wrześniowej, trafił do Lęborka w tak zwanym „marszu śmierci” czyli podczas ewakuacji więźniów obozu Stutthof. Został pierwszym powojennym dyrektorem lęborskiego szpitala, odgrywając niebagatelną rolę w organizacji lokalnej służby zdrowia. Miał odwagę protestować, gdy Rosjanie rozkradali sprzęt medyczny i leki, aczkolwiek skończyło się na groźbach z użyciem broni z ich strony. Gdy niestabilna sytuacja przyczyniła się do nagłych wyjazdów kobiet szkolonych przez PCK i pełniących rolę pielęgniarek, Węgrzynowicz sprowadził na ich miejsce siostry zakonne z wykształceniem pielęgniarskim.

Sfotografowałyśmy szpital, po czym ruszyłyśmy w lewo. Zamierzałam uwiecznić niedostrzeżone z poziomu ulicy Zwycięstwa obiekty.  Od razu rzuciło mi się w oczy, że zamknięto przyszpitalną aptekę. Naprzeciwko niej mieściły się niezmiennie zakład pogrzebowy, sklep z wózkami dziecięcymi i sklep elektryczny. Tymczasem idąc w kierunku Targowej, minęłyśmy sklepy medyczne, mięsny i z garniturami, a dalej papiernicze i kwiaciarnię. Na tym odcinku mieściły się również zakład pogrzebowy, lodziarnia, ksero i salon prasowy. Na koniec dopatrzyłyśmy się szkoły językowej.

Skręciłyśmy w prawo, w Targową. Znalazłyśmy tam pizzerię, zakład tworzący obrazy i reklamy, a także zakład krawiecki. Po przeciwnej stronie drogi jeden z budynków zdobiła tablica, która informowała,  że właśnie tu gromadzili się w latach 1918-1919 założyciele Polskiej Rady Ludowej, opowiadającej się za dołączeniem Ziemi Lęborskiej do Polski.

Na skrzyżowaniu z Chopina i Wybickiego wypatrzyłyśmy jeszcze sklepy odzieżowy i garmażeryjny oraz fryzjera. Następnie skręciłyśmy w tę ostatnią. Znalazłyśmy się na tyłach szpitala, w pobliżu części placówki zajmującej się osobami chorymi psychicznie. Bez większych przygód dotarłyśmy do skrzyżowania z Dygasińskiego. Szybko sfotografowałam sklep spożywczy, baczniejszą uwagę zamierzałam bowiem zwrócić na ogromny gmach przed nami, na Dygasińskiego 14. To w nim mieściło się moje liceum – I Liceum Ogólnokształcące, a do niedawna wraz z nim także Technikum Ekonomiczne.

Uwiecznienie obiektu darzonego przeze mnie takim sentymentem było jednak niełatwym zadaniem. Czekałam, aż w zasięgu aparatu znajdzie się sama szkoła, a znikną państwo, którzy, idąc z naprzeciwka, wymienili ze sobą kilka grzecznościowych zdań. Gdy kobieta pożegnała mężczyznę, cierpliwie czekałam, aż masywny pan spokojnym krokiem wymaszeruje mi z kadru. On jednak wcale nie miał takiego zamiaru. Stojąc cały czas w jednym miejscu, wyciągnął nagle z kieszeni harmonijkę i… zaczął grać! Patrzyłyśmy i nie dowierzałyśmy. Musiałyśmy nieco się przesunąć, żeby objąć gmach, a jednocześnie nie sfotografować mężczyzny. Oczywiście nie obyło się i bez mojego pozowania na tle rodzimego liceum. Nie mogłam pominąć także zbliżenia na wieżę z zegarem. Następnie podeszłyśmy bliżej wejścia głównego, fotografując liczne tabliczki urzędowe (budynek stanowił także siedzibę szkół policealnych) i pamiątkowe (z okazji siedemdziesięciolecia powstania liceum). Liceum mieściło się tu od 1945 roku (zyskując miano najstarszej lęborskiej szkoły średniej), choć jego gmach wznoszono już w latach 1926-1929. Od 1933 roku był siedzibą Wyższej Szkoły Nauczycielskiej, a podczas wojny mieścił się w nim szpital polowy Marynarki Wojennej.

Na odcinku ulicy Wybickiego od Dygasińskiego do ulicy Zwycięstwa nie było odrębnych posesji, dlatego zajrzałyśmy w Sieroszewskiego, a następnie wzdłuż boisk Gimnazjum Nr 2 przeszłyśmy ku Targowej, mijając przy tym jeszcze siłownię na powietrzu. Tutejsze obiekty sportowe odwiedzaliśmy czasem w ramach lekcji wf-u.

Jeszcze przed dotarciem na Targową zobaczyłyśmy hurtownię elektrotechniczną. Na Targowej odbiłyśmy lekko w lewo ku Wyspiańskiego. Na początku obszar po prawej był osłonięty blachą – wewnątrz stały maszyny budowlane i walały się hałdy piachu. Koleżanka wspomniała tutejszy plac zabaw, który pamiętała z lat dziecięcych. Dalej swoją siedzibę miało przedszkole. Jego podwórze przystrajały ozdoby wielkanocne – wielkoformatowe pisanki i zajączki.

Dalej znajdował się zakład związany z hydrauliką, a niemal naprzeciwko niego – warsztat samochodowy. Przed nami, w oddali, widoczne były zabudowania PAGO Chłodnie. Podejrzewam, że (podobnie jak ja) wszyscy pasażerowie relacji Lębork – Gdańsk, gdy widzą z okna pociągu ów napis, wiedzą, że można już szykować się do wysiadania.

Skręciłyśmy w prawo. Moim zamiarem było zajrzeć w ulicę Staszica, a przejść przez ulicę Skargi. Przez własne gapiostwo i gadulstwo zrobiłam jednak na odwrót. Skręciłyśmy w Staszica, dzięki czemu obejrzałyśmy teren przedszkola od drugiej strony.

Na Targowej skręciłyśmy ku Skargi, a tam skierowałyśmy się w prawo. Wędrowałyśmy wzdłuż terenu, na którym zmagazynowano ogromną ilość starych aut – wiele z nich czasy świetności przeżywało zapewne pośród realiów PRL-u. znalazła się tam nawet furgonetka straży pożarnej. Z drugiej strony znajdowało się wejście do Gimnazjum Nr 2. Weszłam na teren szkoły, by uwiecznić głaz z okolicznościową tablicą. Upamiętniała nadanie szkole imienia Obrońców Westerplatte.

Wyszłyśmy na ulicy Zwycięstwa na wysokości wiaduktu. Ruszyłyśmy w prawo, zamierzając uwiecznić dotąd niepoznane obiekty. Na naszej trasie znalazły się komisy AGD/RTV i rowerowy. Dalej można było nabyć części rowerowe i sprzęt elektroniczny. Nie zabrakło także lokali gastronomicznych – kebaba i pizzerii, a także Żabki. Znalazłyśmy również salon kosmetyczny, gabinet weterynaryjny i psiego fryzjera, punkt oprawy obrazów i sklepy – zoologiczny, z odżywkami dla sportowców, z drzwiami i oknami oraz odzieżowy.

Zwieńczeniem naszej wycieczki była próba uwiecznienia całego budynku I Liceum Ogólnokształcącego od strony ogrodu. Żadne zdjęcie nie dało mi jednak należytej satysfakcji. Ogrodzenie obwieszono reklamami, co zaburzało całą estetykę. Mogłam oczywiście uchwycić wycinek – co również uczyniłam – ale zależało mi na całości.

Do całości projektu pozostała mi zaledwie jedna wycieczka. Nie mogłam się już doczekać kolejnego dnia!

Zainteresował Cię ten wpis? Sentymentalną podróż po Lęborku wzbogaconą akcentami z historii miasta znajdziesz <tutaj>

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *