Zwiedzanie centrum miasta w ramach osobnego spaceru było niejako wyjściem „bonusowym”, dlatego nie szukałam sobie na siłę towarzystwa. Zresztą, uznałam, że teren jest na tyle niewielki, że zapewne uwinę się „w godzinkę”. Jakże się myliłam!
Obszar, który zamierzałam zwiedzić, stanowił część Lęborka o najdłuższej historii. To tutaj skumulowała się większość zabytków i ciekawostek architektury. Żeby dobrze je poznać, spacerowałam niespiesznie, zaczynając od skrzyżowania ulicy Konopnickiej i Alei Wolności. Na ogrodzeniu znajdowała się jedna z tabliczek prezentujących dawne fotografie – rozmieszczone tak, by można było porównać tę samą przestrzeń współcześnie i przed laty. Widziałam ich mnóstwo i niejednokrotnie czułam się zaskoczona ich lokalizacją, ale samą ideę szczerze popieram. O historii warto pamiętać.
Przez ulicę Konopnickiej dotarłam do ratusza niejako od zaplecza. Jednak i tu znalazła się oficjalna czerwona tablica, głosząca, że w jednym ze skrzydeł ratusza mieścił się Miejski Zarząd Gospodarki Komunalnej. Z tej perspektywy przyglądałam się głównie zegarowej wieży. Sfotografowałam także budynek Biblioteki Miejskiej, stojący po prawej. Wyszłam na ulicy Armii Krajowej i ponownie uwieczniłam trzy najważniejsze w tym rejonie budynki – wspomniane już ratusz i bibliotekę oraz pocztę. Skierowałam się w prawo, wzdłuż budynku biblioteki, pozostałe gmachy zostawiając na dalszy etap wycieczki.
Tu też miałam do czynienia z zabytkiem, bowiem budynek obecnej biblioteki, działającej tu od 1991 roku, zbudowano w 1918 roku po pożarze poprzedniego budynku <tu garść historii>. Według tablicy na ścianie, reprezentowała styl neoklasycystyczny, z zachowaniem części wystroju. Sama ściana też była niebanalna, wokół drzwi znajdowały się piękne płaskorzeźby. Czytelnicy korzystali jednak z innego wejścia. Gdy mieszkałam w Lęborku na stałe, byłam tu częstym gościem, uwieczniłam więc prowadzące do niego schodki.
Dotarłam do rzeki i przez moment cieszyłam oczy jej widokiem. Wsłuchiwałam się w szum wody i obserwowałam jej falowanie. Następnie przeszłam na drugą stronę drogi, by zajrzeć w ulicę Batalionów Chłopskich. Znajdował się tam pasaż handlowy, zdominowany przez salony fryzjerskie i sklepy odzieżowe, ale oferujący także pizzerię czy pasmanterię. Poza pasażem dostrzegłam tabliczkę reklamową kominiarza oraz salon kosmetyczny z solarium.
Chwilę później spacerowałam już bulwarem wzdłuż rzeki. To miejsce w ostatnich latach uległo znaczącym przeobrażeniom i choć już dawniej było tu ładnie, teraz naprawdę mogło budzić zachwyt. Jedno się nie zmieniło. Fauna. W rzece wciąż swoje tarliska miały łososie i trocie, a po tafli i wzdłuż brzegu przemieszczały się niespiesznie kaczki krzyżówki. W obrębie rzeki dostrzegłam także pomost z miarką do mierzenia poziomu wody (stała na 1,2 metra) oraz kaskadę, na której spiętrzała się woda. Wzdłuż ścieżki ustawiono ławeczki, które otoczono pergolami i krzewami. Zadbano nawet o estetyczne, drewniane kosze na śmieci przy każdej ławce.
Gdy dotarłam do ulicy Staromiejskiej, popularnie zwanej deptakiem, zajrzałam od drugiej strony w ulicę Batalionów Chłopskich. Dzięki temu odnotowałam dodatkowo kebab i sklep komputerowy. Znów poświęciłam chwilę samej rzece Łebie, po czym ruszyłam w lewo ku ulicy Skłodowskiej-Curie. To w obrębie tego skrzyżowania przed wiekami mieściła się Brama Słupska. Dziś upamiętniały ją innego koloru płytki chodnikowe – biegnące zresztą z założenia wszędzie tam, gdzie dawniej stały mury obronne, a gdzie do dziś się nie zachowały. Średniowieczny Lębork rozmieszczono na planie kwadratu o boku długości 300 metrów.
Póki co nie przywiązywałam uwagi do obiektów na samej Staromiejskiej, gdyż postanowiłam tędy wracać. Skręciłam więc od razu w ulicę Skłodowskiej-Curie. Znajdowała się tu obszerna tablica, prezentująca przebieg murów obronnych, lokalizację baszt i innych znaczących obiektów oraz nawiązująca do znalezisk archeologicznych. Tuż za nią mieścił się pierwszy fragment murów miejskich.
Sfotografowałam je, a także ciekawy szyld zegarmistrza (z zegarem!) oraz sklep obuwniczy, fryzjera i pizzerię, po czym postanowiłam zrobić szerszy kadr, ale czekałam cierpliwie, aż przejdą ludzie, w tym parkujący motocyklista. Zwróciłam tym na siebie jego uwagę, ale wyjaśniłam spokojnie:
– Chcę zrobić tylko rzut ulicy, ale nie chciałam fotografować twarzy, bo szanuję państwa prywatność
Na te słowa odezwała się nadchodząca z naprzeciwka kobieta:
– Może powinnam przeparkować samochód?
– Nie, spokojnie, nie ma takiej potrzeby – zapewniłam ją.
Oboje przeszli za kadr i motocyklista zwieńczył nasz dialog słowami:
– Może pani rzucać.
Zrobiłam zatem rzut ulicy i ruszyłam przed siebie urzeczona postawą obojga, a kobiety w szczególności. Przeszłam w ten sposób już trzy miasta i nikt nigdy nie zaproponował mi, że „oczyści mi kadr”. Lęborczanie pod tym kątem byli wyjątkowi. Podobną sytuację miałam po tym, jak minęłam ulicę Kasprzaka i wyszłam na Armii Krajowej. Stanęłam na chodniku niemal naprzeciwko ratusza, obecnie siedziby Urzędu Miasta i Urzędu Stanu Cywilnego, i zaczęłam fotografować zarówno całość, jak i detale, podczas gdy przechodnie przechodzili za mną, choć równie dobrze mogli przespacerować się przed.
Ciekawych kadrów nie brakowało. Ratusz był zabytkiem w stylu neogotyckim, postawionym w zastępstwie dawnego ratusza, który mieścił się na rynku. Stary budynek rozebrano w 1874 roku, ponieważ groził zawaleniem. Warunkiem rozbiórki było jednak odwzorowanie ściany szczytowej w nowym obiekcie. A ten budowano od 1898 roku i poświęcono w 1900 roku. Miał kształt zbliżony do litery L z dwoma skrzydłami: frontowym od ulicy Armii Krajowej oraz zachodnim od strony ulicy Konopnickiej. Blanki nad ratuszowym zegarem miały być niczym zęby, które miasto pokazuje swoim wrogom. Natomiast narożne wieżyczki miały jedynie symbolizować gotowość Lęborka do obrony, lecz nie pełniły funkcji obronnej. Uwagę zwracał także umieszczony wysoko herb miasta i wystające gdzieniegdzie ze ścian metalowe zdobienia na kształt smoków (?). Herb umieszczono nad ciekawym oknem, ze zdobionymi ramami dzielącymi je na trzy części. Zauważyłam, że ratuszowe okna cechowała duża różnorodność i było ich naprawdę sporo. Na dole jednej ze ścian znajdowała się płaskorzeźba Bachusa, boga wina, symbolizująca miejsce rozrywki, jakim była mieszcząca się tu dawniej piwnica radnych. Niestety, w kadrze znajdowało się auto dostawcze, a kręcący się wokół ludzie nie zachowywali się, jakby mieli wkrótce opuścić ten teren. Pogodzona z tym faktem przeszłam na drugą stronę. Podeszłam do płaskorzeźby i w tym momencie zagadał do mnie jeden z panów:
– Zrobiła mi pani zdjęcie?
– Starałam się nie. Niefortunnie państwo stanęli – zażartowałam.
Panowie pocieszyli mnie, że zaraz będą odjeżdżać, a towarzysząca im kobieta dodała:
– Zrobi jeszcze pani zdjęcia Bachusa.
– Oczywiście – przytaknęłam, bo i tak miałam taki zamiar.
Podeszłam do tablicy opisującej pręt chełmiński jako dawną jednostkę miary oraz pod główne wejście do ratusza. Wyglądało bardzo reprezentacyjnie z dwoma filarami, intrygującym wykończeniem, misternie ułożonymi cegiełkami i podestem pokrytym zdobnymi kafelkami. Urzekła mnie również towarzysząca im latarenka. Tymczasem Państwo zgodnie z obietnicą odjechali, a ja uwieczniłam jeszcze cały obiekt.
Naprzeciwko ratusza wciąż mieściła się poczta, której gmach powstał niedługo później, bo w 1905 roku. W jego budynku znajdowała się także drukarnia. Tymczasem na odcinku Armii Krajowej po prawej, do najbliższego skrzyżowania, dało się dostrzec jedynie sklep odzieżowy i siłownię.
Ruszyłam przed siebie ostatnim odcinkiem ulicy Skłodowskiej-Curie. W ten sposób dotarłam do ulicy Korczaka i do Baszty Kwadratowej, obecnie siedziby Domu Technika NOT. Nazwa obiektu nie wzięła się znikąd – basztę zbudowano na planie kwadratu o boku 11 metrów i stanowiła narożnik murów obronnych, o czym przeczytałam na wspominanej wcześniej tablicy z prezentacją średniowiecznego Lęborka. Przy drodze dodatkowo stał hydrant, ale nie byle jaki, bo w formie ludzika. Oczywiście musiałam go sfotografować.
Następnie podążyłam ulicą Korczaka. Minęłam siedzibę Polskiego Związku Emerytów, Rencistów i Inwalidów. Dalej stał budynek, w którym mieścił się Specjalny Ośrodek Szkolno-Wychowawczy, a w jego ramach Szkoła Podstawowa Specjalna Nr 2, Gimnazjum Specjalne Nr 4, Zasadnicza Szkoła Zawodowa Specjalna Nr 4 oraz Szkoła Specjalna Przysposabiająca do Pracy.
W pobliżu biegł kolejny fragment murów miejskich. Zwróciłam uwagę na wąskie okna i widoczną dzięki nim grubość obwarowań. Nieopodal stał też zegar słoneczny, dodatkowo upamiętniający polsko-niemiecką wymianę młodzieży.
Gdy skręciłam w ulicę Reja, od razu dostrzegłam kolejny telewizorek na ścianie. Tym razem dowiedziałam się, że w miejscu szkoły specjalnej w latach 1855 – 1945 mieściła się Szkoła Elementarna, do której uczęszczał Paul Nipkow.
Tamtego dnia spoglądałam na lęborskie niebo w poczuciu nieskalanej wolności. Nigdzie mi się nie spieszyło. Zupełnie, jakby czas nie istniał.
I oto chmury rozstąpiły się, kreując na niebie kształt szybującego ptaka. Dla mnie ptaki to jeden z najpiękniejszych symboli wolności, a wolność, także w rozumieniu wolności artystycznej, to jedno z największych pragnień. Swoimi słowami chcę przecież wyrażać siebie – nie dopasowywać się do cudzych wizji, nie przekazywać to, co inni mają do powiedzenia, lecz pokazać świat widziany moimi oczami.
Czasem uwiera mnie taka próba zamykania człowieka w nie jego ramach. Pewnie dlatego wciąż otwieram się na nowe, jednocześnie uzależniając się od wędrówek i przelewania słów na papier… Widok, który skłonił mnie do tych przemyśleń, również postanowiłam uwiecznić.
Po drodze minęłam jedynie restaurację, która prawdopodobnie była już nieczynna. Dotarłam do skrzyżowania z ulicą Armii Krajowej. W pobliżu mieściły się gabinet stomatologiczny, piekarnia, kwiaciarnia i sklep spożywczy. Po drugiej stronie ulicy rozciągał się skwer. W jego obrębie mieściły się toalety publiczne. Pomiędzy drzewami, od strony Placu Pokoju, podczas koncertów rozstawiano scenę, więc fani ustawiali się w alejkach, by złowić autografy swoich ulubieńców. Sama też kiedyś stanęłam, by zebrać podpisy członków zespołu Dżem. Od południowej strony skwer domykał Plac Żwirki i Wigury, natomiast ja powędrowałam wzdłuż ulicy Reja. Znalazła się tam kawiarnia, serwis telefonów komórkowych, sexshop, sklep z tkaninami i lombard.
Krańcem Staromiejskiej skierowałam się w lewo, w stronę Placu Pokoju. Mieściły się tu kantor i pizzeria, a po przeciwnej stronie fotograf. Ruszyłam jednak zdecydowanym krokiem ku fontannie z żabkami, odnowionej w ostatnich latach w ramach odrestaurowania tej najbardziej reprezentacyjnej części Lęborka. Dwa dni wcześniej miałam okazję wędrować tu nocą i odkryłam, że tryskająca woda nie jest tu jedyną atrakcją, bo w nocy towarzyszy jej kolorowe podświetlenie. Dodatkowo, prócz kamiennych żabek, na fontannie umieszczono herb Lęborka.
Żabki od zawsze kojarzyły się lęborczanom z najsłynniejszą lokalną legendą. Ponoć dawno temu rzeka Łeba była jeszcze spokojnym strumieniem, który wzbierał jednak gwałtownie każdej wiosny, zalewając miasto… gromadą żab. Lęborczanie skarżyli się burmistrzowi, Piotrowi Knake. Kumkanie żab przeszkadzało też córce burmistrza, Dobrochnie. Wielu śmiałków próbowało ocalić miasto, wiele stosowano też ku temu metod. Stawiano drewniane bociany na dachach domostw, budowano fosy, by gromadziły nadmiar wody, wzniesiono nawet mury obronne – nic jednak nie pomagało. Pewnego dnia do miasta przybył młody chłopak, Jakub Jeszke. Wzdychał na widok Dobrochny, ale burmistrz przyglądał się zalotom młodzieńca bez aprobaty. Mężczyźni rozmówili się ze sobą, a kilka dni później, pod osłoną nocy, w mieście stanęła fontanna z szumiącą wodą. Przestraszone żaby uciekły na Małoszycką Górę. Tymczasem Jakuba wygnano z miasta, a Dobrochna przesiadywała przy wyrzeźbionych w tajemniczych okolicznościach żabkach, tęskniąc za młodzieńcem. Wreszcie dziewczyna zniknęła. Wielu wierzy, że uciekła wraz z ukochanym, ale ich tajemnicę znają tylko kamienne żabki.
Znacząco zmienił się również Plac Pokoju. Jeszcze kilka lat temu auta parkowały jak popadnie, dziś mają wyznaczone miejsca, a dawny rynek średniowiecznego miasta stał się otwartą przestrzenią, wzbogaconą kilkoma akcentami. Pośrodku znajdowała się fontanna – woda tryskała z otworów w ziemi, nocą także prezentując się w kolorze. Obserwowałam biegające radośnie dzieci i niespiesznie dreptające gołębie. Nieopodal widniały ławki i stoliki szachowe. W rogu stał duży bicykl i stojaki na rowery. Plac Pokoju był miejscem, w którym w średniowieczu znajdował się rynek, a w którym aktualnie odbywały się imprezy kulturalne, takie jak słynne Dni Jakubowe czyli Jarmark Świętego Jakuba. Wydarzeniu towarzyszyły koncerty, a okolicę placu i ulicy Staromiejskiej wypełniały stragany. Wówczas krążyły tu tabuny ludzi, natomiast podczas mojego spaceru przestrzeń wokół była oazą spokoju.
W miejscu dawnego skweru od strony wschodniej, gdzie kilka lat temu trwały wykopaliska, dziś znajdował się biurowiec. Południową granicę Placu Pokoju stanowił Dom Handlowy „Jantar”, działający od 1973 roku, w którym mieściły się, między innymi sklepy odzieżowy, ze sprzętem AGD i Rossmann. Po sąsiedzku znalazłam nieczynną aptekę „Pod lwem” – pierwszą z uruchomionych po wojnie <tu więcej>. Dalej mieściły się jeszcze Żabka i sklep obuwniczy, a także Powiatowy Cech Rzemiosła i Przedsiębiorczości. Po przeciwnej stronie Placu Pokoju znajdował się lęborski Belweder. Mieściło się w nim kilka zakładów: dwa salony fryzjerskie, w tym jeden przeniesiony z ulicy Targowej, fotograf, zegarmistrz, sklepy odzieżowy i z firanami, serwisy komputerowy i elektroniczny oraz piekarnia.
Dalej ruszyłam ulicą Wyszyńskiego, uprzednio odnotowując obiekty w kierunku kościoła Świętego Jakuba, takie jak restauracja, sklep z oknami i fryzjer. Na Wyszyńskiego budowano aktualnie jakiś obszerny budynek, być może miały tu się znaleźć lokale mieszkalne albo biura. Na końcu ulicy swoją siedzibę miały przedszkole oraz Zespół Szkół Katolickich, składający się z gimnazjum i liceum. Gdy byłam w gimnazjum, brałam udział w konkursie ortograficznym, zajmując jedno z czołowych miejsc. Rozdanie nagród odbywało się właśnie tutaj.
Rzuciłam okiem w ulicę Findera [Aktualizacja 2020: po dekomunizacji stanowiąca przedłużenie ulicy Korczaka], po czym ostatecznie skręciłam w Basztową. Wędrowałam wzdłuż dawnych obwarowań i był to chyba najbardziej klimatyczny odcinek całej wycieczki. Uświadomiłam sobie, że przez całe życie nigdy, przenigdy, nie szłam tą ulicą! Ileż traciłam! Przecież to tu mieściły się kolejne baszty, w tym najsłynniejsza Baszta Bluszczowa, zbudowana na planie nieregularnego pięciokąta, nosząca numer 25 i stanowiąca narożnik murów średniowiecznego miasta.
Zachwyciłam się także możliwością sfotografowania kościoła Świętego Jakuba od tyłu, jak również przyległego do niego klasztoru franciszkanów. Na terenie pomiędzy kościołem a klasztorem za to bywałam, nie wiedząc nawet jakie piękno czeka tuż za rogiem, czy raczej za murem… Postanowiłam uwiecznić kościół, a potem niespiesznie przespacerować się tą magiczną uliczką. Robiłam właśnie zdjęcie wieży z zegarem (a jakże!) i kogucikiem na szczycie, z dość dużym zoomem, gdy przede mną przejechał na rowerze starszy pan i sympatycznie pomachał mi przed obiektywem. Niestety, duże przybliżenie sprawiło, że nie załapał się na zdjęcie. A szkoda, tyle było w tym optymizmu. Pozwoliłam sobie sfotografować go na tle Basztowej, gdy odjeżdżał w siną dal. Chciałam zapamiętać ten moment.
Kościół Świętego Jakuba to najstarsza lęborska świątynia. Właściwie wielu badaczy przyjmuje, że zaczęła powstawać wraz z nadaniem Lęborkowi praw miejskich, choć budowa kościoła mogła trwać nawet do początków XV wieku. Ustawiono go nieco pod kątem w porównaniu do tego, jak biegną mury miasta, aby podczas potencjalnego oblężenia trudniej było go sforsować. Na wieży kościelnej umieszczono dzwonnicę, ale pełniła ona także rolę obserwacyjną. Architektonicznie kościół przez wieki zachował swoją formę, natomiast z wystroju ostały się jedynie naczynia liturgiczne. Przez około sto lat, do 1639 roku, świątynia była w rękach protestantów. Po II wojnie światowej, gdy zaczęto wysiedlać Niemców, do Lęborka jako pierwszy polski kapłan trafił ojciec Lucjusz Chodukiewicz, którego ustanowiono proboszczem Polaków. Posługę kapłańską dla ludności niemieckiej czynił ksiądz Heinrich Kurt. Później przybyli jeszcze ojcowie Bernard Stanisław Myśliwiec i Wawrzyniec Kurach. Prawo stanowiło, że trzech zakonników mieszkających razem może zapoczątkować wspólnotę klasztorną.
Gdy skręciłam w prawo na wysokości Baszty Bluszczowej w ulicę Derdowskiego, moim oczom ukazała się wyrwa w murze. Fragment, który biegł dalej, bardzo przypadł mi do gustu, z okrągłymi kamieniami przeplatającymi równe rzędy cegieł i ze szpiczasto zwieńczonymi okienkami. Okna samego klasztoru też uznałam za inspirujące, bo wyklejono je czymś w rodzaju fototapety, prezentującej zabytki miasta. Wyglądało to tak realnie, jakby odbijały się w szybie.
Widok za Basztą Nr 24 powitałam uśmiechem od ucha do ucha. Odnalazłam Galerię Jakubów! Umieszczono ją wiele lat temu na skwerze przy Placu Pokoju, tym, na którym później prowadzono wykopaliska. Sądziłam, że wystawa była czasowa i po prostu przestała istnieć. Możliwość zapoznania się z nią na nowo, a przede wszystkim uwiecznienia jej na zdjęciach, dała mi dużo radości. Za pierwszym razem czułam się zaskoczona niektórymi wersjami imienia Jakub, takimi jak chociażby James. Z drugiej strony nie spodziewałam się po przykościelnej wystawie postaci takich jak Kuba Rozpruwacz, którego sylwetką ówcześnie się interesowałam. Wystawę uważałam za dość wszechstronną, bo prezentowała postaci historyczne, jak i fikcyjne. Znalazł się nawet Kubuś Puchatek, jeden z moich ulubionych bohaterów z dzieciństwa. Nie mogło oczywiście zabraknąć także Jakuba Apostoła.
Wyszłam na Placu Świętego Jakuba, pełniącym rolę parkingu, po czym odkryłam, że alejka pomiędzy nim a świątynią nosi imię ojca Lucjusza Chodukiewicza. I uznałam to za smutne, że tak istotna postać dostała taką maleńką alejkę. Bliski znajomy, z którym kilka dni później podzieliłam się tym spostrzeżeniem, miał jednak odmienne zdanie – przecież imieniem zakonnika nazwano uliczkę przy jednym z najstarszych obiektów w mieście! Musiałam przyznać, że jego punkt widzenia był równie ciekawy.
Przez Franciszkańską przeszłam ku pomnikowi poświęconemu „Sercu Jezusa” i tablicy upamiętniającej ofiary katastrofy smoleńskiej z 2010 roku. Następnie weszłam w Młynarską. Za sklepami z bielizną, dewocjonaliami i za kwiaciarnią skręciłam w lewo. Podążałam ulicą Gdańską. Minęłam sklep spożywczy, serwis elektroniki i salon fryzjersko – kosmetyczny z solarium. Na skrzyżowaniu z Derdowskiego wypatrzyłam ślady dawnej Bramy Gdańskiej. To z tej strony znajdował się główny wjazd do miasta, stąd też tutejsza zabudowa (z zamkiem i kościołem) wyglądała bardziej reprezentacyjnie niż od strony Bramy Słupskiej.
Minęłam jeszcze sklep meblowy i mogłam już przekroczyć ulicę Kossaka. Mieściły się tam sklepy odzieżowe, w tym jeden z modą ślubną, a także kolejny sklep meblowy. Postanowiłam przejść ulicą Gdańską do skrzyżowania z Syrokomli. Znalazłam tam sklepy z podłogami i budowlany, fryzjera, krawca, Żabkę, sklepy spożywczy i zoologiczny oraz salon kosmetyczny i siłownia. Najciekawszym obiektem było jednak z całą pewnością kino Fregata. Powstało w miejscu dawnego kina Schauburg. Jego działalność zawieszono w latach dziewięćdziesiątych, okresie popularności kaset wideo. Pamiętam, jak ostatni raz przed zamknięciem odwiedziłam kino, będąc w szkole podstawowej. Grali Króla lwa. Nie zapomnę też pierwszego seansu, na którym byłam po ponownym jego otwarciu. Ten jeden raz do kina zaprosił mnie tata, który zmarł kilka miesięcy później. Oglądaliśmy film Popiełuszko. Wolność jest w nas i wracaliśmy „pod mankiet”, tak jak to bardzo lubiłam. Czułam się wtedy tak elegancko kobieca i dorosła.
Na końcu tego odcinka ulicy Gdańskiej znajdowały się schodki. Wspięłam się po nich ku ulicy Syrokomli, gdzie skręciłam. Właściwie moim zamiarem było tylko dojście do ulicy Wita Stwosza. Odhaczyłam jednak na swojej trasie agencję reklamową i krawca. Tuż za nimi zajrzałam w lukę pomiędzy budynkami i nagle stanęłam jak zaczarowana. Roztaczały się przede mną widoki właściwie na całe centrum miasta, ale chociaż znajdowałam się dość wysoko, najbliższe budynki też nie należały do najniższych. Spędziłam tam jednak dłuższą chwilę, pragnąć utrwalić swoje wrażenia. Kadr zdawały się domykać dwa najważniejsze lęborskie kościoły – Świętego Jakuba i tzw. „Korona”.
Za warsztatem samochodowym znajdowały się schodki wiodące ku ulicy Wita Stwosza. Jeszcze dalej rozciągał się teren cegielni. Schodziłam niespiesznie, chłonąc każdy moment. Zaciekawiła mnie schodkowa pętla po lewej. Na dole odkryłam piękny ogród z figurą bociana oraz sklepik, który kojarzyłam od zawsze jako kwiaciarnię, ale równie dobrze mógł oferować rękodzieło artystyczne.
Wkrótce przeszłam na ulicę Styki. Znalazłam tam sklep meblowy, fryzjera, salon fryzjersko – kosmetyczny z solarium, a także hurtownię elektryczną. Dotarłam do skrzyżowania z Kossaka i skręciłam w lewo, wędrując wzdłuż budynku mieszkalnego. Rozbawiła mnie dziewczynka, może dziesięcio- czy dwunastoletnia, która wyprowadzała na spacer ślicznego psiaka. Widząc mnie i mój aparat, zaczęła śpiewać jakąś piosenkę po angielsku.
Wyszłam przez Paderewskiego w pobliżu dawnego zamku krzyżackiego. Teren okalała rzeka Łeba wraz ze swą odnogą, zwaną Młynówką. Zamek powstawał prawdopodobnie w latach 1341 – 1363. Zakon planował tu stworzyć nowy ośrodek władzy po zajęciu Ziemi Słupskiej. Plany ekspansji jednak się nie powiodły, przez co także lęborski zamek stracił na znaczeniu. Miał potencjalnie pełnić rolę obronną, ale od końca XVI wieku przypisano mu raczej funkcję rezydencjonalną. Z kolei od 1879 roku mieścił się tutaj Sąd Administracyjny. Od lat powojennych do dziś działa tu Sąd Rejonowy. Zwróciłam uwagę na piękną latarenkę zdobioną wizerunkiem rycerza na koniu. Dalej mój wzrok przykuły dyby i pręgież, służące do wymierzania kar. Jeszcze raz przypomniałam sobie, co głosiła tablica o średniowiecznym Lęborku. Zabudowie zamkowej towarzyszyły młyn, powstający równolegle z zamkiem oraz datowany na 1806 rok Dom Młynarza. Po drugiej stronie ulicy znajdował się z kolei dawny Spichlerz Solny, aktualnie siedziba zboru zielonoświątkowców.
Zajrzałam w Solną i przeszłam na ulicę Młynarską. Tutaj zaciekawił mnie mały, ale ciekawie wykończony budynek przylegający do lęborskiego muzeum. Zbiory o charakterze muzealnym gromadzono od 1890 roku, głównie w ratuszu. Odrębne muzeum powstało na Młynarskiej w 1952 roku, w dawnym domu Nipkowów, wybudowanym w 1913 roku. Dalej mieściły się jeszcze sklep odzieżowy i restauracja.
Ruszyłam przez ulicę Długosza wzdłuż Biedronki ku Waryńskiego. Skręciłam w lewo. Minęłam sklepy z częściami samochodowymi i medyczny, ksero, biuro podróży, a także sklepy meblowe. Przed mostem skierowałam się wzdłuż rzeki przez ulicę Przymurną. Nie zabawiłam tam jednak długo. Przy najbliższej okazji ruszyłam w prawo ku Staromiejskiej. Zajrzałam w Grottgera i pokonałam przejście w obrębie budynku. Zaintrygowały mnie umieszczone na ścianie drzwi, nie rozpoczynające się przy ziemi, lecz wyżej. Spodobała mi się także drewniana rama z fotografiami w jesiennych barwach.
Wyszłam na Staromiejską na wysokości jednego z najstarszych zakładów – zegarmistrza Ciszewskiego. Mieścił się tu także optyk. Ulica Staromiejska we współczesnym Lęborku to nie tylko piękne kamieniczki i latarnie, tworzące wspaniały klimat, szczególnie nocną porą. Najniższe kondygnacje, a czasem także pierwsze piętro tutejszych kamieniczek, zajmowały sklepy i lokale usługowe. Kilka było z całą pewnością charakterystycznych, jak lodziarnia Wenty czy wspomniany optyk. Roiło się od sklepów odzieżowych i obuwniczych, kilka reprezentowało branżę spożywczą czy zoologiczną. W gąszczu atrakcji znalazły się drogerie, sklepy indyjski i z tkaninami, pasmanteria, kwiaciarnia, biuro podróży, jeszcze jeden optyk, dwie apteki, Żabka, sklep medyczny z aparatami słuchowymi i sklepy wielobranżowe, a na krańcu Przymurnej taki typu 1001 drobiazgów. Nie zabrakło także serwisu telefonów komórkowych, sklepów komputerowych, jubilera, lombardu i kantorów, a nawet gabinetów stomatologicznych. Przy deptaku stacjonowały także lokale gastronomiczne – restauracje, lodziarnie, pizzeria i kebab.
Zwieńczeniem tej obfitości były dawny budynek banku PKO, częsty punkt spotkań lęborczan oraz Galeria Delfino, ustawiona niemal naprzeciwko Domu Handlowego Kupiec. To tu postanowiłam skończyć swoją wyprawę i zgodnie z założeniem rozpocząć następną.
Pokonanie niespełna czterech kilometrów zajęło mi dwie i pół godziny! Nie był to jednak czas stracony i nie chciałabym na siłę przyspieszać. Niespieszne tempo pozwoliło mi spojrzeć na miasto współczesne, ale dbające o swoją historię. Mogłam wyobrazić sobie, jak prezentował się Lębork przed wiekami i gdzie dokładnie przebiegały mury obronne. Szczególnie urzeczona byłam tym, że dzięki czerwonym płytkom chodnikowym odwzorowano nawet lokalizację bram wjazdowych do średniowiecznego miasta.
Lębork znacząco rozrósł się od tego czasu, więc do końca projektu zostały mi jeszcze dwie wycieczki.
Zainteresował Cię ten wpis? Sentymentalną podróż po Lęborku wzbogaconą akcentami z historii miasta znajdziesz <tutaj>