Tym razem z kolegą obraliśmy sobie za cel relatywnie niewielkie Redłowo. Zaczęliśmy spacer z pewnym opóźnieniem i mając plany na resztę dnia, wykreśliliśmy z harmonogramu wycieczki tak kuszące elementy jak ścieżka przyrodnicza i stanowiska ogniowe. Postanowiłam odwiedzić te miejsca podczas jednej z pozostałych do końca projektu wypraw.
Tymczasem wystartowaliśmy nieopodal SKM Gdynia Redłowo, zaczynając od ulicy Pawła Łaźniaka. W ten sposób obeszliśmy tyły Pomorskiego Parku Naukowo – Technologicznego, w którego obrębie urzędowało między innymi Centrum Nauki Experyment. Od strony Stryjskiej teren przystrajała roślinność, która zaczynała powoli nabierać jesiennych barw. Za to umieszczony pośród niej plac zabaw zdominowała zieleń. Dalej widzieliśmy raczej wjazdy, parkingi czy kontenery. Wreszcie obeszliśmy cały gmach i wyszliśmy na alei Zwycięstwa.
Weszliśmy na Redłowską. Po prawej minęliśmy stację paliw i supermarket. Po lewej zaś znajdował się gabinet stomatologiczny. Wkrótce dotarliśmy do skrzyżowania, na którym skręciliśmy w prawo w Legionów. Była to jedna z tych ulic, gdzie parter budynków zajmują różne lokale użytkowe. W związku z tym wypatrzyliśmy ich cały szereg: aptekę, pizzerię, sklepy spożywczy (prawdopodobnie, bowiem częściowo zasłoniło go rusztowanie) i budowlany, optyka oraz trzy studia urody, drogerię, sklep monopolowy i taki z odżywkami dla sportowców, kwiaciarnię, warzywniak, piekarnię, mięsny, fryzjera i stomatologa. Ów poczet zamykały sklep chemiczny, piekarnia oraz ksero. Po prawej stronie, którą podążaliśmy, znajdowały się gabinety stomatologiczny i trychologiczny.
Następnie odbiliśmy nieco w prawo, by zajrzeć w Kaczewską. Przez Lutycką wróciliśmy na Legionów. Nazwa tej pierwszej bardzo nas zastanowiła. Intrygowało nas od czego pochodzi. Od lutni? Od lutowania? Przez głowę przebiegli mi nawet „luteranie”. Po powrocie przeszperałam Internet. Moje poszukiwania rozpoczęły się od ptaka – bojowca lutyckiego. Próby utworzenia nazwy miasteczka lub regionu, które mogło dać początek przymiotnikowi „lutycki”, doprowadziły mnie do organizacji studentów weterynarii z XIX wieku o nazwie Lutycja. Wreszcie śledztwo dotarło do grupy Słowian, Wieletów, zwanych także Lutykami. Uznałam tę wersję za najbardziej prawdopodobną, więc nie brnęłam dalej.
Dalszy odcinek ulicy Legionów również oferował wiele zakładów, choć odniosłam wrażenie większego ich rozrzedzenia. Pierwszym obiektem był gabinet okulisty. Dalej minęliśmy Żabkę, fryzjera, cukiernię z ciekawymi krzesłami, kwiaciarnię, sklepy spożywczy i taki z meblami kuchennymi. Gdy ujrzeliśmy witrynę sklepu z rękodziełem oraz sąsiadującą z nim galerię obrazów, kolega zauważył, że to kolejne lokale świecące pustkami. Uświadomiłam go jednak, że z racji niedzieli wiele obiektów mogło być nieczynnych. Naprzeciwko apteki wypatrzyłam felgę i gdy ją sfotografowałam, usłyszałam od kolegi:
– Marta, zlituj się!
Cóż, przyznaję, że fotografuję sporo niestandardowych obiektów, gdy coś mnie zaintryguje. A felga leżąca pośrodku trawnika z całą pewnością była czymś niebanalnym, zwłaszcza, że zachowała się w doskonałym stanie.
Minęliśmy jeszcze studio urody, sklep budowlany i salon kosmetyczny, a dalej gabinet fizjoterapeutyczny, fryzjera i stomatologa. Na rogu umieszczono przychodnie weterynaryjną, a po sąsiedzku pocztę.
Dotarliśmy do Cylkowskiego. Po prawej rozciągał się pasaż oferujący kawiarnię, studio urody i sklep z przetworami. Tablica informowała, że po jego drugiej stronie znajdziemy więcej zakładów, ale postanowiliśmy sprawdzić to na koniec naszej wycieczki. Tymczasem zmieniliśmy zamiar skręcenia od razu w stronę Korczaka, bo przed nami pojawił się cmentarz. Na wejściu widniała ogromna rzeźba jakiejś postaci. Nagrobki w kształcie gwiazd skojarzyły mi się od razu z Cmentarzem Radzieckim na pograniczu Śródmieścia i Aniołków w Gdańsku. Poniekąd słusznie, okazało się bowiem, że znajdujemy się na Cmentarzu Obrońców Wybrzeża, gdzie znajdowało się wiele grobów radzieckich żołnierzy. Opisano je cyrylicą. Dla mnie była to kolejna okazja odkopania z pamięci alfabetu, którego nauczyłam się przy okazji wizyty we Lwowie wiele lat wcześniej. Rozpoczęłam od napisu na kamiennym pomniku przy wejściu. Sfotografowałam głaz, by po powrocie do domu odczytać wyrytą treść w uproszczeniu jako Wieczna pamiątka bohaterom upadłym śmiercią odważnych. W bojach za naród. Oswobodzenie Polski z hitlerowskiego najeźdźcy. Oczywiście jako osoba, która nigdy nie uczyła się języka rosyjskiego, nie potrafiłam idealnie odmienić tego zapisu, ale w większości przypadków radzę sobie z samą cyrylicą, choć moja walka z nią wymaga czasu.
Natomiast w terenie kolega próbował podważać moją znajomość rosyjskiego alfabetu, gdy jedno ze słów na grobie odszyfrowałam jako Aleksandrowna. Zdziwiła go obecność nagrobka, który miałby przypuszczalnie należeć do kobiety. Uznałam jednak, że mogła to być chociażby żona oficera. Po odczytaniu liter w domu z Aleksandrowny powstał Aleksandrowicz. Niemniej jednak byłam dumna z odczytania niemal w całości nazwiska złożonego z tylu różnych liter.
Na pierwszej gwieździe z brzegu odnaleźliśmy jednak dwa słowa, w których zbitka znaków niewiele nam mówiła. Drugi człon powtarzał się przy dwóch sąsiednich gwiazdach, wysnułam więc hipotezę, że może mamy do czynienia z braćmi. Gdy jednak przyjrzeliśmy się bliżej, okazało się, że „imiona braci” są również takie same. Co więcej, gwiazdy z identycznym napisem dominowały na cmentarzu. Postawiliśmy tezę, iż oznaczono w ten sposób nieznanych żołnierzy. Nasz pomysł okazał się trafny.
Na cmentarzu znalazły się tablice z wykazem mogił czy upamiętniające konkretne wydarzenia, takie jak wymordowanie polskich oficerów w Katyniu, ale również groby polskich żołnierzy, także wyższej rangi, z których część uhonorowano, nazywając ich nazwiskami ulice w Trójmieście. Warto tu wymienić chociażby Sucharskiego, Hallera czy Steyera. Tablicę dedykowaną marynarzom opatrzono hasłem: Przechodniu, powiedz Polsce, żeś widział nas tutaj leżących, gdyśmy świetnym jej prawom będąc posłuszni, polegli. Słowo świetnym nieszczególnie mi tu pasowało, ale chociaż napis był przetarty, w tym miejscu dawał się odczytać bez wątpliwości.
Wędrowaliśmy od tablicy do tablicy. Po terenie cmentarza spacerował także pan z synkiem, zbierali się jednak do domu. Gdy nas minęli, dziecko rzuciło w moją stronę:
– Panowie idą.
Uśmiechnęłam się do chłopca, który ściskał pluszową truskawkę – zdobycz w aktualnie trwającej promocji znanego dyskontu.
– Widzę, że zwerbowałeś truskawkę Tosię – zawołałam.
Miałam poczucie, że mogłam użyć lepszego czasownika. Mówiłam do dziecka, a poza tym słowo to często ma pejoratywny wydźwięk. A może, skoro byliśmy na terenie wojskowego cmentarza, ów zwrot był jak najbardziej na miejscu?
Tata zawołał Pawełka po imieniu i opuścili cmentarz, my natomiast pospacerowaliśmy tam jeszcze chwilę. Zawracając, uwieczniłam prawosławny krzyż i pozowałam do zdjęcia z ogromną rzeźbą widzianą przy wejściu. Doszliśmy do wniosku, że mamy do czynienia z sylwetką kobiety, na to moim zdaniem wskazywały fryzura i ubiór, a zdaniem kolegi – biust. Jakże różnie odbieramy świat w zależności od tego, kim jesteśmy! Poza postaci była dość waleczna. Spod sukni wystawały sunące naprzód stopy obute w wiązane trzewiki. W dłoniach dzierżyła flagę.
Opuściliśmy teren cmentarza i przez Cylkowskiego ruszyliśmy ku Korczaka. Pierwsze naszą uwagę zwróciły strojące balkon łabędzie, wykonane prawdopodobnie z samochodowych opon i rowerowych błotników. Później zaczęłam rozpływać się na widok ceglanego domu, choć nie należał do najatrakcyjniejszych. Chyba zwyczajnie mam słabość do takich elementów. Dodatkowo dom sąsiadował z dorodną jabłonką. Kawałek dalej znaleźliśmy przychodnię weterynaryjną, a zza żywopłotu po lewej ukazało się graffiti. Chociaż moją uwagę przykuła twarz, po przejrzeniu zdjęć ponownie zauważyłam, że na znajdujących się po sąsiedzku barwnych plamach odbito ślady dłoni.
Zajrzeliśmy w ulicę Ruchu Oporu, po czym podreptaliśmy dalej. Wypatrzyliśmy przedszkole po naszej lewej. Skręciliśmy w Czapskiego, gdzie znajdował się serwis urządzeń AGD. Na domu obok wciąż (a może już?) wisiały lampki choinkowe i girlandy. Kolega uznał takowe przygotowania za zbyt pospieszne. Ścieżką na końcu Czapskiego przeszliśmy ku Kisielewskiego, gdzie powitały nas dwa czarno-białe koty. Właściwie leżały sobie wygodnie i bacznie nas obserwowały niczym komisja konkursowa. Dopiero, gdy zbliżyłam się, by sfotografować tabliczkę z nazwą ulicy, ten znajdujący się z przodu postanowił rozłożyć się kawałek za swoim pobratymcem. Tymczasem kolega zastanawiał się, kim właściwie był Kisielewski i liczył, że oświecę go podobnie jak chwilę wcześniej z sylwetką Korczaka. Niestety, snułam tylko domysły co do pana Kisielewskiego (a okazał się być dość wszechstronną osobą, aktywną zarówno w dziedzinie muzyki, jak i literatury). Natomiast domyśliłam się, że podejrzenie kolegi, że Kisielewski reżyserował filmy, wynikało z pomylenia go z Kieślowskim.
Skręciliśmy na ulicy Powstania Wielkopolskiego w lewo, by odwiedzić ostatni odcinek Korczaka. Przy tej okazji znaleźliśmy reklamę psychologa i logopedy. Spodobał mi się pokryty blok kolorowymi (brązowymi, żółtymi i zielonymi) cegiełkami. Równie atrakcyjny wydał mi się bluszcz po naszej prawej. Postanowiłam poprosić kolegę o zdjęcie na tle pnączy.
Za komisariatem policji i sklepem spożywczym wyłoniła się ulica Redłowska. Skręciliśmy więc w prawo i dłuższą chwilę wędrowaliśmy przed siebie. Chodnik po prawej stronie drogi powoli zaczynał zakrywać piach, dalej trawnik, aż w końcu byliśmy zmuszeni przejść na drugą stronę. Wędrując Redłowską, minęliśmy pensjonat i ośrodek sportowy. Zaglądając w ulicę Kopernika, ujrzeliśmy kościół Chrystusa Miłosiernego. Znałam już tamte rejony, poszliśmy więc na wprost. Minęliśmy sklepy z mundurami i budowlany, kwiaciarnię oraz szewca, cukiernię i fryzjera.
Dotarliśmy do tablicy informującej, że przez ulicę Orląt Lwowskich przejdziemy na ścieżkę wiodącą do rezerwatu Kępa Redłowska. Choć interesowały mnie stanowiska ogniowe, do których mogłam ową dróżką dotrzeć, postanowiłam odłożyć to na inną wycieczkę. Na tablicy umieszczono także regulamin zwiedzania tego obszaru.
Kontynuowaliśmy przemarsz ulicą Kopernika. Wypatrzyliśmy boisko, na którym nawet trenowali młodzi piłkarze. Tymczasem my po zajrzeniu w zakamarki ulicy Kopernika, skręciliśmy przez Cylkowskiego w ulicę Bohaterów Starówki Warszawskiej. Na początku drogi roiło się od sklepów. Znaleźliśmy tam piekarnię, mięsny, Żabkę, monopolowy, aptekę, spożywczy i pocztę. Nieopodal znajdowała się jeszcze niewielka przychodnia.
Chwilę później zauważyłam, że droga prowadząca w lewo, choć niedługa, ma swoją nazwę i to nie byle jaką. Jej patronem został Herbert, mój ulubiony poeta. Nie obyło się bez pozowania.
Z ulicy Powstania Wielkopolskiego zajrzeliśmy w Bałtycką, ale na dłużej zabawiliśmy na ulicy Miłosza. Zaczęłam podśpiewywać piosenkę Turnaua Cichosza, którą kolega mógł już kojarzyć po naszej wycieczce po Sopocie:
– Na ulicach cichosza, na chodnikach cichosza, nie ma Mickiewicza i nie ma Miłosza…
Nie wiedzieć czemu, piosenka skojarzyła się jednak koledze z zupełnie inną melodią:
– A ta piosenka Górniak? Ta o góralu?
– Góralu czy ci nie żal? Ona też to śpiewała?
– No taka z Kozakiem.
– Dumka na dwa serca! – oświeciło mnie i rzeczywiście, o ten utwór chodziło koledze.
Sama ulica nie była szczególnie intrygująca, ale kończyła się ciekawymi schodami. Ponieważ jednak odbiegały nieco od trasy pokazanej na mapie, zawróciliśmy i skręciliśmy dopiero w ulicę Szarych Szeregów. Za supermarketem wypatrzyłam centrum nurkowe. Na ścianie zajmowanego przez nie budynku namalowano nurka z delfinem i żółwiem. Ten ostatni nie uszedł oczywiście mojej uwadze i przybiłam nawet „piąteczkę” łapce żółwia z grafiki.
Po przebyciu mniej więcej połowy długości ulicy Szarych Szeregów zawróciliśmy do ulicy Powstania Wielkopolskiego. Dotarliśmy do jej przecięcia z Cylkowskiego, gdzie uwieczniłam z jednej strony plac zabaw i „udało mi się” zrobić wyglądające na nocne zdjęcie w środku dnia, gdyż aparat na chwilę zaniemógł. Po drugiej stronie skrzyżowania stał natomiast budynek z wysokim kominem, który kolega określił jako „komin XXI wieku”, gdyż ze wszystkich stron „zdobiły” go anteny satelitarne.
Wędrowaliśmy dalej na wprost, dzięki czemu natrafiliśmy na Szkołę Podstawową Nr 34, w której budynku umieszczono również bibliotekę. Nieopodal stacjonowała Żabka, zaś na ulicy Powstania Śląskiego znaleźliśmy gabinet okulistyczny.
Gdy weszliśmy w niepozorną ulicę Heweliusza, doszło do ciekawego spotkania.
– Przepraszam, pani sprawdza tę ulicę? – usłyszałam za swoimi plecami.
– A czemu pani pyta? – odparłam przezornie.
– Bo widzę, że pani robi zdjęcia. Trzeba tu zrobić ograniczenie prędkości – rozpoczęła pani swą litanię.
Zapytała czy robię reportaż, czy może jestem z Urzędu Miejskiego. Wywód trwał dobrą chwilę, więc przytoczenie go wiernie byłoby dla mnie dość problematyczne. Kilka razy zerknęłam pytająco w stronę kolegi, ten jednak powolutku dreptał dalej, czekając, aż któraś z nas utnie tę rozmowę. Ostatnie odwrócenie głowy w jego kierunku pani wyraźnie uznała za afront z mojej strony.
– Nie chce mnie pani słuchać?
– Nie, że nie chcę pani słuchać, ale nie mam takiej władzy. Mogłabym o tym napisać, ale zanim się to ukaże, to trochę potrwa.
– Jak to się mówi, „nie jest pani władna” – powiedziała udobruchana kobieta i posłała mi ciepły uśmiech.
Przytaknęłam i pożegnałyśmy się w miłej atmosferze, a ja dogoniłam kolegę. Opuszczając ulicę Heweliusza, dostrzegliśmy na jej końcu znak zakazu wjazdu. Dalszą wędrówkę po ulicy Powstania Śląskiego umiliła nam szalona, dziecięca waga, którą ktoś odłożył w pobliżu śmietnika. Szybko zorientowaliśmy się dlaczego. Każde z nas znało swoją wagę i nie pokrywała się ona z wartością, na której zatrzymała się wskazówka. O ile kolega wyszedł na owym pomiarze całkiem nieźle, tracąc dziesięć kilogramów, o tyle mnie waga postanowiła o owe dziesięć kilo pogrubić. Niemniej jednak, zawsze była to ciekawa odskocznia od wędrówki pomiędzy domami.
Wreszcie znaleźliśmy się w okolicy przystanku autobusowego Płyta Redłowska. Zobaczyliśmy tam plakat prezentujący trzech papieży. Wszyscy pełnili swoją rolę już za naszego życia i uznaliśmy, że przyszło nam żyć w całkiem ciekawych czasach.
Interesujące, choć będące wydarzeniem zupełnie innej skali, było to, co działo się na trawniku za przystankiem. Kot podkradał się do drzewa, by prawdopodobnie upolować ptaka. Gdy znajdował się wystarczająco blisko, zerwał się nagle i wskakując na pień, zaczął się wspinać. Cel prawdopodobnie jednak uciekł, bo drapieżca rozejrzał się wokół i zaczął się zbliżać do drzewa nieopodal. Tym razem jednak nie skoczył na nie, lecz schował się za pniem i oddał się popołudniowej toalecie, od oblizania przedniej łapki począwszy.
Dotarliśmy do skrzyżowania z ulicą Powstania Wielkopolskiego. Skręciliśmy w lewo, by dotrzeć do ulicy Powstania Warszawskiego. Wyglądała niepozornie, więc tylko w nią zajrzeliśmy i ruszyliśmy dalej. Przeszliśmy niemal całą ulicę Wiosny Ludów, a dalszy odcinek ulicy Powstania Wielkopolskiego przywiódł nas w końcu na rondo.
Pierwszą drogę, licząc od lewej strony, odgrodzono szlabanem. Tutaj rozpoczynała się ścieżka przyrodnicza w obrębie rezerwatu Kępa Redłowska. Postanowiłam odwiedzić to miejsce następnym razem. Tymczasem obejrzeliśmy pętlę autobusową i weszliśmy w drugą odnogę Huzarskiej. Odchodząca od niej w bok droga wywołała w nas dziwne odczucia, bo zobaczyliśmy ostrokół. Trudno powiedzieć, co się za nim kryło. Zawróciliśmy więc, minęliśmy laboratorium i przyszpitalną kaplicę, po czym ruszyliśmy ulicą Powstania Styczniowego wzdłuż szpitala. Oprócz placówek medycznych, na naszej trasie znalazły się sklep spożywczy, odzieżowy, budowlany, medyczny i apteka.
Skręciliśmy w lewo, nie wchodząc póki co w ulicę Legionów. Minęliśmy kilka kolejnych placówek przyszpitalnych i serwis narciarsko – rowerowy. Następnie ruszyliśmy w prawo, w ulicę Powstań Chłopskich, gdzie znaleźliśmy sklep z kominkami. Kawałek dalej w bok wiodła Napierskiego, ale tylko rzuciliśmy w nią okiem. Główną trasą wyszliśmy na Legionów nieopodal Urzędu Wojewódzkiego i Kuratorium Oświaty. Skręciliśmy w prawo do najbliższego przejścia, po czym zawróciliśmy. Przy tej okazji znaleźliśmy reklamy sklepu budowlanego i kosmetyczki, a w obrębie ulicy Powstań Chłopskich miał swój gabinet prowadzić logopeda.
Za Urzędem przeszliśmy na drugą stronę i weszliśmy na drogę wiodącą ku alei Zwycięstwa. Zajrzeliśmy w Napierskiego, stojąc na drugim krańcu tej ulicy, po czym ruszyliśmy dalej. Docierając do alei Zwycięstwa, skręciliśmy w prawo. Dzięki temu mogliśmy wynotować sklepy w pasażu, który wcześniej widzieliśmy od przeciwnej strony. Znaleźliśmy tu Biedronkę, Rossmanna, aptekę i sklep budowlano – meblowy. Minęliśmy jeszcze stację paliw i znaleźliśmy się w punkcie wyjścia. Nadeszła pora, by zakończyć wycieczkę. Zaplanowany obszar przeszliśmy całkiem żwawo i choć czułam głód, nie zdążyłam się nawet zmęczyć.
Do końca projektu pozostało już naprawdę niewiele.
Zainteresował Cię ten wpis? Więcej zapisków z Gdyni znajdziesz <tutaj>
Nie da się ukryć, że cmentarz zdominował spacer. Zwiedzaliście go dość szczegółowo, a przecież nie wiedziałaś, że będziesz na kursie przewodnickim i że trasa objazdu autokarowego przez Redłowo skłania do poznania kilku pomników, które widać z ul. Legionów. 😉 Byłem na cmentarzu w sobotę 18.05. ub. r. – drugi dzień egzaminacyjny, czyli właśnie przygotowując się do trzeciego.
Pomnik kobiety jest częścią dawnego pomnika Wdzięczności Armii Czerwonej, który stał do 1990 r. na Skwerze Kościuszki, zwanego potocznie Nataszą. Kolumnę zniszczono, a rzeźbę ze sztandarem przeniesiono na cmentarz. Ten zabieg przypomina mi przeniesienie czołgu w Wejherowie (choć tylko ok. 10 lat temu). Dziś jest on na południu Parku Kaszubskiego, a na placu po nim jest pomnik „Brama Piaśnicka”.
Kot w dalszej części spaceru od razu skojarzył mi się z ganiającym wiewiórkę. Lubiłem ganiać w dzieciństwie różne zwierzęta, najczęściej gołębie, ale i wiewiórki się zdarzało. Oswojonej nie spotkałem, ale liczne filmy na YouTube dowodzą, że się zdarzają. 😉
Nie wiedziałam, że będę robiła kurs, ale to nie znaczy, że nie mogło mnie interesować miejsce historyczne 😉 To nie jest tak, że ciekawość mi się włączyła z chwilą pójścia na kurs 😛
O Nataszy wiem, a o wejherowskim czołgu w przyszłości też wspomnę 😉 Chodziłam po Wejherowie już po jego przeniesieniu 😉
Akurat nie chciałem sugerować, że kurs był warunkiem koniecznym u Ciebie dla większego zainteresowania Trójmiastem. Mam zresztą podobnie, wystarczy znaleźć w Wikimapii zdjęcia użytkownika „holub” z różnych lat, także niszowych zabytków i innych miejsc, gdzie typowy turysta nie wybierze się. 🙂
Inna sprawa to udział wiedzy o Cmentarzu Obrońców Wybrzeża w całej wiedzy kursowej. Szacuję ją najwyżej na 0,5% (udział rzeszowian wśród Polaków 😉). Niby tu tak podkreślam, jak ważne obiekty są na tym terenie, ale ważniejsza dla mnie w temacie kursu była wizyta w drugim dniu egzaminów (w tym Twojego) – dla mnie uzupełnienie wiedzy na egzamin w autokarze (choć nie trafiłem na redłowski fragment trasy). A dla mnie dodatkowo to miejsce wiąże się z przewodnikiem J.K. (zwiedzałem z nim we wrześniu 2017 r.), którego osoba była jedną z przybliżających mnie do zawodu przewodnika. 🙂