Nazajutrz postanowiłam rozpocząć zwiedzanie Małego Kacka i ponownie do towarzystwa wybrałam osobę, która odpoczęła nieco od spędzania ze mną czasu w terenie, a jednocześnie kolega ów nie tracił zapału z powodu niepewnej pogody. A ta zepsuła się zaskakująco szybko. Już wysiadając z trolejbusa na wysokości Buraczanej, odczuliśmy zimno. Temperatury były niższe niż dzień wcześniej, a wilgoć dosłownie wisiała w powietrzu. Przeszliśmy na drugą stronę Wielkopolskiej, po czym skierowaliśmy się w stronę wiaduktu. Już wtedy okazało się, że tego dnia parasol będzie niezbędnym atrybutem. Staliśmy na wiadukcie, gdy zaczęło kropić. Wyciągnęłam parasol i trzymając go w jednej dłoni, stanęłam na jednej nodze, by o drugą oprzeć plecak i przepakować się, korzystając z drugiej ręki. Moje poczynania sfotografował towarzyszący mi kolega.
Za wiaduktem skręciliśmy w Sopocką. Przywitała nas tabliczka z napisem Jesteś w Małym Kacku, co uznałam za sympatyczny akcent i uśmiechnęłam się. Wędrowaliśmy cały czas na wprost, dzięki czemu znaleźliśmy warsztat samochodowy, szklarza, firmę informatyczną, kolorowy plac zabaw, stację kontroli pojazdów i dekoratora wnętrz. Kolega dzielnie trzymał mi parasol, a przynajmniej do momentu, gdy zaczął bawić się guzikiem i zaskoczyło go, że parasol się zamknął. Wówczas uznał, że jemu wystarczy kurtka z solidnym kapturem, a ja powinnam chronić obiektyw aparatu.
Minęliśmy wąskie i biegnące licznie w górę schodki, tymczasem nas minął młody mężczyzna na elektrycznej deskorolce (mini segway). Oczekiwałam, że zajrzę w Podleśną, ale nie zauważyliśmy żadnej ścieżki po prawej stronie, a tym bardziej przejścia dla pieszych. Za to znaleźliśmy odnogę Sopockiej po lewej i zajrzeliśmy we wszystkie zakamarki po kolei, a nawet skusiłam się na sesję na tle wejścia w las. Droga podobno wznosiła się o 12%, ale nie odczuliśmy tego jakoś specjalnie. Na tym odcinku debatowaliśmy o naszych poprzednich wyprawach.
– Nie pamiętam z nazwy, gdzie dokładnie byłem – przyznał kolega. – Pamiętam, że byłem w Gdańsku i w Sopocie.
– W Sopocie byłeś ze mną raz.
– Możliwe.
– Tak, bo brałam każdego tylko raz. – Ale byłeś ze mną na czternastu wycieczkach po Gdańsku. Byłeś najbardziej wytrwałym spacerowaczem… – nie mogłam dobrać słowa. – Spacerownikiem…
– Może spacerowiczem? – pomógł mi kolega.
– Tak! – ucieszyłam się.
Po chwili przypomnieliśmy sobie, dokąd wspólnie wędrowaliśmy przez czternaście gdańskich spacerów. Tymczasem w Gdyni zawróciliśmy do ulicy Wzgórze Bernadowo, by wejść tam od strony Sopockiej. Niektóre z domów wyglądały naprawdę dostojnie. Pośród nich prawdopodobnie (a przynajmniej tak mówiła nawigacja) znajdował się konsulat Ludowej Republiki Bangladeszu, ale nie udało się nam tego zweryfikować, bo nie wchodziliśmy głębiej w każdą z odnóg, a nawet nie w każdą się dało, bo chroniły je szlabany. Zresztą, nie znaleźliśmy tam obiektów użytkowych i podczas marszu podziwialiśmy raczej okoliczną roślinność czy utrzymujące się na ogrodzeniu krople rosy. Moim numerem jeden była pokryta drobinkami wody pajęczyna. Nie brakowało też różnobarwnych bluszczy, pnących się po wysokich płotach.
Skręciliśmy dopiero przy budynku z licznymi sklepami: Biedronką, Pepco, kwiaciarnią, salonem prasowym, mięsnym i piekarnią. Zajrzeliśmy również na położony kilkanaście metrów dalej stragan ogrodniczy. Następnie powędrowaliśmy Parkową w stronę Wielkopolskiej. Przy tej okazji minęliśmy Żabkę, gabinet weterynaryjny, przychodnię dla kobiet, stomatologa, fryzjera i salon urody. Za salonem samochodowym skręciliśmy, bo ulica jakby zawracała. Wędrowaliśmy tu po schodkowym chodniku, który nie był jednak tak doskonale wymierzony, jak przy ulicy Ks. Siega. Stopień, który zmierzyłam, miał ponad sześć stóp, ale wyraźnie odczuwało się także różnicę długości pomiędzy niektórymi schodkami.
Dotarliśmy do skrzyżowania. Zajrzeliśmy w prawo w Parkową, na wprost w Leśną i ostatecznie powędrowaliśmy w lewo ku Spokojnej. W tamtej chwili ucieszyliśmy się, że oboje ubraliśmy buty terenowe. Po obu stronach ulicy znajdowały się place budowy, przez co sama droga wyglądała jak błotne koleiny. Udało się nam je pokonać, choć ciemne buty wyraźnie prezentowały nabytą błotną warstwę. Minęliśmy jeszcze płot z kolorowym graffiti i ujrzeliśmy samochód, który próbował podjechać w wąską ścieżkę, którą się przemieszczaliśmy.
– Panie, pan nie wiesz, na co się piszesz – rzuciłam, chociaż kierowca nie mógł mnie usłyszeć.
– Chyba już zrezygnował – zauważył kolega i rzeczywiście kierowca wycofał auto.
My również wyszliśmy na Spokojnej i znaleźliśmy się naprzeciwko cmentarza komunalnego. Zaczęliśmy debatować nad określeniem komunalny, skoro wokół były tylko krzyże. Czy chowano tu ludzi innej wiary niż chrześcijaństwo? Czy wydzielono im odrębne sektory? A może dla innowierców po prostu są inne cmentarze? Przecież nieraz widziałam cmentarze żydowskie.
Nie uzyskaliśmy odpowiedzi, ale też nie wchodziliśmy na teren ogromnego cmentarza. Zamiast tego ruszyliśmy w prawo i wędrowaliśmy aż do Spółdzielczej. Po drodze rozbawiła nas brama z napisem Działka. Nie stały tam żadne zabudowania, więc określenie tego działką było oczywiste. Tabliczki nie wzbogacono jednak o żaden numer. Zaintrygowały nas również płytki i próbowaliśmy odczytać wyryte w nich nazwisko. Chociaż kolega uznał, że droga leśna musiała zostać „zabetonowana przez Niemców, którzy betonują wszystko”, nazwisko miało polskie brzmienie. Dotarliśmy do Spółdzielczej, gdzie umieszczono drogowskaz. Niestety, musiałam zmartwić kolegę, iż nie idziemy na pobliski punkt widokowy, bo to kawałek i że zamierzam tam zajrzeć podczas zwiedzania Orłowa. Ograniczyliśmy się więc do sesji zdjęciowej na tle drzew i krzewów w jesiennych barwach. Zrobiliśmy sobie także wspólne zdjęcie na pamiątkę tej wyprawy, po czym zawróciliśmy aż do cmentarza.
Ruszyliśmy dalej. Minęliśmy dwa warsztaty samochodowe, w tym jeden, którego nazwę odczytałam mylnie jako „szczękoserwis”, co wydało mi się nawet zabawne. Wokół roiło się także od zakładów kamieniarskich, którym towarzyszył dom pogrzebowy. Ich pracę, biorąc pod uwagę ceny takich usług (nie tylko tam, ale generalnie), kolega uznał za „żerowanie na śmierci”. Mojego towarzysza zaintrygowało także studio crossfitu, bo nie znaliśmy wówczas znaczenia tego słowa, a podobno nastała moda na tę aktywność. Sprawdziłam to pojęcie po powrocie do domu, ale że definicji nie da się zamknąć w jednym zdaniu, zainteresowanych odsyłam jednak do wyszperania tej informacji samemu.
Tuż przed skrzyżowaniem z Miłą wypatrzyliśmy ciekawą ławkę. Miała wąskie siedzisko i wysokie podparcie, a prócz tego była ustawiona bardzo nisko nad powierzchnią trawnika. Kolega uznał, że ktoś przyspawał nóżki w niewłaściwym miejscu i dlatego ustawiono ją na odwrót. Upierałam się jednak, że zabieg musiał być celowy, bo gdyby zamienić siedzisko i podparcie rolami, musielibyśmy mieć dłuższe nogi, aby wygodnie siedzieć. Żeby podeprzeć nasze tezy rzetelnymi danymi, kolega usiadł na oparciu ławki, leżąc właściwie na siedzisku plecami. Okazało się, że rzeczywiście ławka w tej formie byłaby bardzo niewygodna, a alternatywne siedzisko zbyt długie jak na rozmiar ludzkich ud. Najwidoczniej nietypowe rozmiary ławki były po prostu czyjąś wizją.
Zajrzeliśmy w Miłą oraz w odnogę Spokojnej po prawej, lecz już wkrótce wyszliśmy na Wielkopolskiej obok zakładu pogrzebowego i myjni. Skręciliśmy w lewo. Za myjnią znajdowała się stacja paliw. Branża motoryzacyjna zdominowała także drugą stronę drogi, przyjmując postać warsztatów samochodowych i salonów znanych marek. Na wysokości skrętu w Parkową zmieniliśmy stronę Wielkopolskiej, po której kroczyliśmy i w ten sposób dotarliśmy do kolejnej stacji paliw. Chwilę później minęliśmy sklep budowlany oferujący drzwi i podłogi, ogrodniczy oraz skup aut. Po drugiej stronie drogi wypatrzyliśmy sklep z wyposażeniem kuchni oraz gabinety stomatologiczne.
Dalszy odcinek naszej trasy przebiegał główną ulicą, ale wokół nie było zabudowań. Wzdłuż ścieżki rowerowej i drogi dla pieszych znajdowała się aleja drzewek. Każde z nich okolono kamiennym murkiem i wypielono przestrzeń w jego obrębie, pozostawiając trawnik wszędzie wokół. Metr czy dwa od nich rozpoczynała się skarpa. Przy trzecim czy czwartym drzewku z kolei wypatrzyliśmy kociaka.
Maluch wyglądał jak zwyczajny szaro-bury dachowiec, ale miał niesamowicie głębokie niebiesko-szare oczy. Zwracał na siebie uwagę powtarzanym co kilka sekund miauczeniem. Leżał zwinięty w kłębek i wyglądał rozkosznie. Naturalnym odruchem, zwłaszcza dla kobiety, jest zwykle zachwycanie się dziećmi, także tymi zwierzęcymi. Tak nakazuje socjobiologia. Tak jesteśmy uwarunkowani.
Pewnie zaczęłabym go podgadywać, może przykucnęłabym, żeby go przywołać i próbować pogłaskać, sprawy potoczyły się jednak inaczej. Kociak był wyraźnie przemoczony, a naszą przedłużającą się obecność w pobliżu odebrał widocznie jako zagrożenie, bo zebrał siły, by skoczyć na murek i położyć się bliżej skarpy. Tymczasem my zastanawialiśmy się, co taki maluch robił tam zupełnie sam. Mógł się zgubić, uciec komuś mieszkającemu w pobliżu, zostać porzucony lub być nieoswojony. Zauważając po chwili ranę na jego tylnej lewej łapce, uznaliśmy interwencję za swój obowiązek. Spojrzeliśmy po sobie i wiedzieliśmy, że nie mamy serca, by tak po prostu zbagatelizować sprawę.
Poprosiłam kolegę, by wyszukał numer kontaktowy do Ciapkowa. Być może przyszło mi na myśl z powodu poznanej dzień wcześniej Meli, a może po prostu dlatego, że kojarzyłam to schronisko z Gdynią. Zapytałam kolegę, czy to ja mam prowadzić rozmowę, czy on. Zasugerował, że lepiej orientuję się w naszym aktualnym położeniu i przekazał mi telefon. Pani odebrała już po trzech sygnałach i pokrótce zdałam jej relację. Mówiłam, że znaleźliśmy kociaka, malucha mierzącego może ze trzydzieści centymetrów, który jest przemoczony, zmarznięty i ma zranioną łapkę. Nie umiałam określić, czy był oswojony, czy dziki, natomiast myślę, że dość precyzyjnie podałam nasze położenie. Zerknęłam na mapę. Znajdowaliśmy się na Małym Kacku, przy ulicy Wielkopolskiej, pomiędzy stacją paliw a ulicą Strzelców, jakieś sto, może dwieście metrów od tej pierwszej. Dyspozytorka obiecała przysłać pomoc w kwadrans, a my zobowiązaliśmy się na nich poczekać.
W międzyczasie pilnowaliśmy kotka, by nie uciekł, a także przechodniów, by go nie spłoszyli. Można powiedzieć, że utworzyliśmy wokół zwierzaka coś à la tarcza ochronna. Zwykle ludzie nas omijali, poza jedną osobą nawet nie skomentowali obecności kociaka. W pewnym momencie zauważyliśmy pana spacerującego z psem. Postanowiliśmy z kolegą podzielić się rolami. On miał na oku naszego poszkodowanego, a ja zawczasu podeszłam do mężczyzny. Wytłumaczyłam całą sytuację, pan wykazał zrozumienie i przeszedł dalej od skarpy.
Kotek pozostawał cały czas w tym samym miejscu, podniósł się tylko na moment, by ułożyć się wygodniej. Wówczas zauważyliśmy, że powłóczy łapką, a kończyna jest zraniona mocniej niż dostrzegliśmy to wcześniej. Wyglądał, jakby ugryzło go jakieś zwierzę albo jakby wyrwał się z wnyków. Ponadto dygotał z zimna. Żałowałam, że nie mam ze sobą żadnego ręcznika czy czegoś, czym mogłabym otrzeć z wilgoci jego futerko. Z drugiej jednak strony, czy nie spłoszyłabym go takim działaniem?
Moje rozważania przerwał telefon od kierowcy z Ciapkowa. Nakierowałam go, jak nas znajdzie oraz w co jesteśmy ubrani i po chwili podjechało białe auto, z którego wysiadł mężczyzna. Pokrótce przedstawiliśmy mu sytuację. Pan wziął specjalny chwytak, ale „zaatakowany” nim kotek zebrał resztki sił i czmychnął w płożące się krzewy na skarpie. Odnalezienie go w nich nie było prostym zadaniem. Mężczyzna wyciągnął z auta drugi chwytak i przekazał go koledze. Wyciągnął także transporter i siatkę podobną do takiej używanej przez hycla. Uzbrojeni w chwytaki kolega i pan wspięli się na skarpę i „badali” krzewy z obu stron, a ja popatrywałam z dołu, doszukując się jakichkolwiek oznak ruchu i nastawiałam ucha, skąd dochodziło miauczenie. Wreszcie chwycili malucha, podałam im transporter i pan zapakował koteczka do samochodu. Gdy zwierzak poczuł pod stopami ciepłe posłanie zamiast mokrej ziemi, przestał się szamotać i zaakceptował swoje położenie. Pan podziękował nam za pomoc, my jemu za interwencję i z ogromną ulgą powędrowaliśmy dalej.
Skręciliśmy w ulicę Strzelców, a z niej w Jagiełły. Wciąż myślałam o kociaku i z przejęciem powiedziałam:
– Dobrze zrobiliśmy. Jestem z nas dumna. Warto zadzwonić tam potem i się dowiedzieć, co z nim.
– Ty to zrobisz, czy ja mam zadzwonić? – zapytał kolega.
– Ja zadzwonię jutro po pracy – zadeklarowałam się.
Tymczasem zawędrowaliśmy na ulicę Bł. Królowej Jadwigi, gdzie fruwające w powietrzu niemal przezroczyste „płatki” przypisaliśmy do rosnących wokół brzóz. Na placu zabaw naszą uwagę zwróciły zawieszone na różnych wysokościach huśtawki. Kolejny plac należał już do przedszkola, do którego wjeżdżało się od strony Żniwnej, a którego reklamę widziałam przy Chwaszczyńskiej dwie wycieczki wcześniej.
Przeszliśmy na Olgierda, która tworzyła sporą pętlę (czy raczej łamaną) ulic. Naszym zamiarem był powrót na Strzelców. Ruszyliśmy żwawo, ale szybko straciliśmy prędkość na rzecz ostrożności.
– Matko, co za droga! – zakrzyknęłam.
– Betonowo-kamienno-brukowa – zripostował kolega, nawet rymując.
Szybko jednak nawierzchnia pogorszyła się, oferując nam jedynie zwały błota. Powoli stawialiśmy każdy krok. Przystanęłam na moment, by sfotografować stojący w pobliżu tego wszystkiego krzyż z wydrążoną łacińską inskrypcją Fiat voluntas Tua (Bądź wola Twoja). W tym momencie poczułam coś niepokojącego. Nagle zapadłam się w błocie niemal po kostki. Milimetry dzieliły mnie od tego, by błoto wpadło mi do środka butów. Jednak efekt wizualny po podniesieniu stóp nie należał do najciekawszych. Czarne buty pokrywała jasnobrązowa warstwa. Zastanawiałam się, ile nieprzychylnych spojrzeń przyciągnę w drodze powrotnej w komunikacji publicznej.
Tymczasem usłyszeliśmy warkot samochodowego silnika. Błotnistą przeszkodę próbował pokonać dostawca pizzy. Nadjeżdżał z naprzeciwka, miał więc do pokonania wzniesienie. Wreszcie spasował i zaparkował auto niżej. Gdy wysiadał z auta, by wziąć pizzę i podejść pieszo, przyjrzałam mu się i powiedziałam pod nosem:
– Ładna koszula. Te buty za moment nie będą już tak ładne.
Nie dowiedzieliśmy się, jak pan sobie poradził, gdyż powędrowaliśmy dalej. Znaleźliśmy sklep ze śrubkami i ofertę nauczania matematyki. Po wkroczeniu na asfalt potuptałam w miejscu, by pozbyć się z butów choć nieco błota. W jednym z ogrodów wypatrzyłam kota, do którego zawołałam:
– Nie zgubiłaś dziecka?
Kolega uznał jednak, że kotka wyglądała zbyt niesympatycznie z pyszczka, by mieć takie urocze dziecię.
Nim dotarliśmy ponownie do ulicy Strzelców, zauważyłam również kapliczkę umieszczoną wysoko na drzewie. Znajdowała się w pobliżu zamkniętego osiedla, którego mur pokrywał piękny, czerwonawy bluszcz.
Zajrzeliśmy w ulicę Kazimierza Królewicza i chwilę później znaleźliśmy się już na Strzelców, gdzie pojawiło się wybawienie dla moich butów. A przynajmniej szansa na poprawienie ich stanu. W ażurowych płytach tworzących pewien odcinek drogi, zgromadziła się woda. Wpadłam na pomysł, by chociaż niższe partie buta, którym nie groziło przemoczenie, zanurzać po kawałku we wgłębieniach płyt. Miałam przy tym niemałą frajdę i chociaż nieco wyczyściłam swoje obuwie. Moja walka z błotem musiała być ciekawym widokiem, więc poprosiłam kolegę o zrobienie mi kilku zdjęć. Interesująca okazała się także sceneria w dole. Wąwozem biegły tory, a w dwóch miejscach skarpa wyglądała, jakby ktoś wyskubał partie zieleni całymi płatami.
Wreszcie dotarliśmy do siłowni na powietrzu. W tym miejscu droga skręcała lekkim łukiem. Na parterze nowych bloków umieszczono kilka lokali. Pierwszy z nich czekał na swoje otwarcie i wnosząc po nazwie, prognozowałabym jego związek z włoską kuchnią. Dalej znaleźliśmy dwa salony urody, piekarnię, sklepy spożywczo – monopolowy i monopolowy z winami, a także stomatologa. Następnie zajrzeliśmy w ulicę Fizylierów. Miała od niej odchodzić ulica Szaserów, ale nie znaleźliśmy takowej. Dalej znajdował się skręt w Grenadierów. Tą drogą postanowiłam wracać. Zawędrowaliśmy więc na Dragonów, a następnie doszliśmy do zamkniętego osiedla. Wówczas cofnęliśmy się do ulicy Grenadierów. Po drodze wypatrzyliśmy na jednej z posesji zbiornik wodny otoczony figurkami różnych zwierząt – współczesnych jak kaczki i żabki, a także prehistorycznych jak dinozaury. Debatowaliśmy na ich temat, gdy na podwórzu pojawił się właściciel i widać było, że wytęża słuch. Gdy zorientował się, że ekscytujemy się ozdobami, a nie je wyśmiewamy, zabrał się z powrotem spokojny i uśmiechnięty do swojej pracy. Kilka kolejnych bloków dopiero stawiano i w związku z tym ogrodzono je drutem. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie umieszczenie pomiędzy drutami blaszanych drzwi w metalowej framudze.
Od ulicy Grenadierów odchodziło także kilka bocznych dróg: Kirasjerów, Szwoleżerów i Głowackiego. Przy skręcie w tę ostatnią stał śliczny dom z murowanymi wstawkami okolony jeszcze ładniejszym kamiennym murem. Naszą uwagę zwrócił także inny budynek z murem, którego poszczególne partie pomalowano błękitną farbą. Wybór tych miejsc zdawał się być losowy, a pociągnięcia pędzla wydawały się być urwane nagle i w sposób nieprzemyślany. Skoro jednak także odcinek od furtki do drzwi pomalowano tym samym kolorem, może stacjonująca tam firma miała w tym jakiś cel.
Pokonując tę część Małego Kacka, zastanawialiśmy się, skąd wzięły się nazwy ulic. Funkcja strzelców była dość oczywista, a grenadierzy skojarzyli mi się ze Szwajcarami chroniącymi papieża lub strażnikami królowej brytyjskiej. I chociaż byłam w błędzie, słusznie czułam, że nazwy te mogą mieć związek z formacjami wojskowymi.
Wyszliśmy na Racławickiej. Leśna ścieżka i kosz umieszczony na gołej ziemi na skraju lasu niekoniecznie nas przekonały, więc skręciliśmy w prawo. Wypatrzyliśmy kapliczkę maryjną z kamiennymi tablicami u dołu. Na jednej z nich umieszczono tekst znanej pieśni o czarnej Madonnie. Dobrze ją znałam i utknęła mi w głowie. Nie mogłam przestać nucić jej pod nosem, co wyraźnie rozbawiło kolegę. Nawet pomimo tego, że w obrębie sąsiadującej z kapliczką posesji zobaczyliśmy coś, co z daleka wyglądało jak grób. Zdziwiło nas, że ktoś postawił nagrobek przy domu i to po frontowej stronie. Tak naprawdę całość stanowiły dwie grawerowane płyty pionowe, niczym te nagrobkowe, krzyż, rząd zniczy i rabatka z kwiatami.
Ruszyliśmy dalej. Wypatrzyliśmy reklamę firmy budowlanej. Minęliśmy plac zabaw po lewej, ale ciekawszy był widok motorówki z figurą starego marynarza w środku. Wnosząc po stroju, mógł być kapitanem. W bramie prowadzącej do posesji, gdzie stała motorówka, znajdował się herb Gdyni. Dużą wyobraźnią wykazał się także właściciel działki z kamiennym murem, który uformowano w różne kształty. Pierwszym, którego się tam dopatrzyłam, był niedźwiedź.
Dalej minęliśmy sklepy z odzieżą roboczą i ze śrubkami, po czym wyszliśmy na Wielkopolską. Szliśmy wzdłuż głównej drogi aż do ulicy Grażyny, gdzie na wejściu wypatrzyliśmy warsztat samochodowy i hydraulika. Wędrowaliśmy, aż dotarliśmy do granicy z lasem. Kolegę zaciekawiło zaparkowane obok auto, które pozostawiono bez tablic rejestracyjnych i bez… przednich drzwi. Gdy obejrzał samochód, zawróciliśmy. Pierwszą odnogą od strony lasu zamierzaliśmy poprzez ścieżkę widoczną na mapie dotrzeć na ulicę Witolda. Okazało się jednak, że droga była ślepa i na ulicę Witolda dotarliśmy przez początkowy odcinek ulicy Olgierda. Po przejściu całości przez ulicą Olgierda zawracaliśmy, by przez ulicę Grażyny ponownie wyjść na Wielkopolską. Znalezione na tym etapie obiekty były nieliczne i związane wyłącznie z motoryzacją, odnaleźliśmy bowiem myjnię i dwa warsztaty samochodowe oraz skup aut.
Wędrując Wielkopolską, znaleźliśmy bardziej różnorodne obiekty: gabinet stomatologiczny, sklep z odzieżą roboczą, salon sukien ślubnych, warsztat samochodowy, gabinet dietetyka, sklep z roletami oraz tapicera. Zaciekawiło mnie także drzewo z ogromną koroną i dość sporą dziurą pośrodku niej. Dodatkowo było to jedno z pierwszych drzew w rzeczywiście jesiennych barwach. Przyglądałam mu się z uwagą.
– Jakie super drzewo – zawołałam.
– Dziurawe – stwierdził kolega.
– Ale jakie bajeranckie – nie dałam się zbić z tropu.
– Dziurawego drzewa jeszcze nie widziałem – musiał przyznać mój towarzysz.
Jeszcze ciekawsze okazało się zabytkowe Volvo zaparkowane na skraju chodnika. Zauważyliśmy z kolegą, że boczne podnóżki wykonano z drewna. Czerń lakieru dodawała autu klasycznego charakteru. Dwa pojazdy dalej stał inny samochód starej daty.
Minęliśmy jeszcze sklepy spożywczy i meblowy, warsztat samochodowy oraz pizzerię, a niedługo później dotarliśmy do ulicy Gedymina, gdzie zauważyliśmy salon urody. Na wysokości tego skrzyżowania przeszliśmy na drugą stronę Wielkopolskiej, gdzie stacjonował stomatolog.
Weszliśmy w Druskiennicką i skręciliśmy w prawo. Zaciekawił nas plac zabaw oraz przylegające do niego elementy. Szczególnie interesujący okazał się łuk z uchwytami na ręce zakończonymi niczym skakanka i przesuwną płytką na nogi, dzięki czemu można było poruszać się po łuku w obrębie ramy urządzenia. Kolega postanowił przetestować ów sprzęt osobiście. Mnie z kolei zaintrygowały umieszczone na palikach ślady stóp, po których dzieci miały z założenia chodzić. Chwilę później zrobiliśmy użytek z czegoś bardziej pospolitego, a mianowicie z… kałuży. Nareszcie znaleźliśmy na tyle głęboką, by móc lawirować w niej stopą i dzięki różnym kątom zanurzenia buta zmyć z niego całkiem sporo zaschniętego już w tamtej chwili błota. Pyliste drobiny piasku rozchodziły się po tafli wody, aż wreszcie opadały. Po tej kąpieli nasze obuwie wyglądało, powiedziałabym, nawet przyzwoicie.
Nagle pogoda postanowiła się poprawić i wyjrzało słońce, które nawet wyraźnie grzało! Pierwszy raz w trakcie tej wycieczki zauważyłam na ziemi nasze cienie. Skręciliśmy w Lidzką. Odbiliśmy na moment w bok, wspinając się Trocką ku ogródkom działkowym. Na dalszym jej odcinku znaleźliśmy gabinety chirurga i pediatry.
Dalsza część Lidzkiej nieszczególnie nas zaintrygowała. Dopiero na skrzyżowaniu z Grodnieńską zwróciliśmy uwagę na to, że fragment biegnący ku Wielkopolskiej wyraźnie opadał. Tabliczka przy znaku drogowym deklarowała spadek rzędu 11%.
Ruszyliśmy żwawo Orańską, ale okazało się, że znajdziemy tam więcej ciekawych obiektów, przy których warto przystanąć. Najpierw zaciekawiły nas rzeźby na ogrodzeniu. Dopatrywaliśmy się w nich wpływów różnych kultur. Pierwsza mogła odnosić się do starożytnego Egiptu albo postaci faunów czy centaurów. Dwie kolejne niewątpliwie przedstawiały anioły obu płci, ale anielica miała odsłonięte piersi, co jak dla mnie kłóciło się nieco z byciem anielicą. Z drugiej jednak strony w rzeźbie chyba nie jest to takie nadzwyczajne. Kobieca twarz skojarzyła mi się z postacią Mulan.
Dalej skupiliśmy się na literach wplatanych w furtki poszczególnych posesji. Nie były wszystkie takie same, wyraziłam zatem przypuszczenie, że mogły odpowiadać inicjałom właścicieli. Ciekawe były także dość strome podjazdy dla aut. W przypadku jednego zastosowano dodatkowe wzmocnienia, by stanowiły opór dla zjeżdżających kół auta. Wreszcie dotarliśmy do łuku, który tworzyła droga, a na terenie znajdującej się tam posesji zobaczyliśmy stertę co najmniej dwudziestu, trzydziestu okien.
– Uhuhuhu, ktoś buduje szklarnię – zaśmiałam się. Okna były wyraźnie pokojowe.
– To „uhuhuhu” to Tygrysek? – zapytał kolega, a ja potwierdziłam.
Od małego miałam słabość do Kubusia Puchatka.
Przez Druskiennicką, na której znaleźliśmy jeszcze warsztat samochodowy, trafiliśmy na Kowieńską. Na drodze zauważyliśmy dziwny ślad po oponach. Miały wąski rozstaw jak na zwykłe auto, a na dodatek jeden ślad był ciągły, a drugi stracił w pewnym momencie ciągłość i wyglądał, jakby ulicę pokropiono. Kolega wyraził przypuszczenie, że to wynik pęknięcia opony. Dalej wypatrzyliśmy zakład zajmujący się renowacją antyków. Chciałam skręcić w Kłajpedzką, ale okazała się być wewnątrz zamkniętego osiedla. Musieliśmy więc spasować i poszliśmy prosto. Dzięki temu zobaczyliśmy schowaną pod zadaszeniem ramę słomkowożółtego malucha. Ciekawie wyglądała.
Skręciliśmy dopiero wraz z łukiem drogi, mijając przy tym sklep budowlany. Dotarliśmy ponownie na Wielkopolską. Miałam plan dotrzeć do skrzyżowania z Gedymina, ale zauważyliśmy nadjeżdżający trolejbus i zupełnie spontanicznie w niego wsiedliśmy. Drobny odcinek, którego nie pokonaliśmy, mogłam śmiało połączyć z kolejną wycieczką. Szczęście ponownie sprzyjało nam na peronie, gdzie w ostatniej chwili zdołaliśmy wsiąść w pociąg powrotny. Niedzielny rozkład nie zakładał ich zbyt często. Po powrocie do domu aż rwałam się do pisania weekendowych rozdziałów.
Można powiedzieć, że był to weekend akcentów związanych z Ciapkowem. Dzień później zadzwoniłam do schroniska i dowiedziałam się, że kocurek złamał łapkę i trafił pod opiekę weterynarzy. Postanowiłam monitorować sytuację na bieżąco, więc byłam pewna, że na jednym telefonie się nie skończy.
Podwójnie wycieczkowy weekend dostarczył mi wielu wrażeń i chociaż odczuwałam fizyczne zmęczenie po przebytych w dwa dni niemal trzydziestu kilometrach, sprawił, że odpoczęłam psychicznie. Naładowane akumulatory pozwoliły mi przez kilka kolejnych dni wykorzystywać zebraną energię na przekuwanie weny w kreatywność pisarską, jak i w miejscu pracy. Trzeba przyznać, że ostatnie dwa rozdziały pisało mi się niezwykle lekko.
Pozostało mi zaledwie zwiedzenie dwóch i pół dzielnicy, by skończyć Gdynię. Z jednej strony nie mogłam się doczekać kolejnego spaceru, bo nabrałam wycieczkowego rozpędu. Było mi jednak nieco żal, że kolejny podróżniczy projekt zdawał się przebiegać w mgnieniu oka i niemal go domknęłam, podczas gdy chciałabym się nim jeszcze nacieszyć. Jak słusznie zauważył Staff: Większą mi rozkoszą podróż niż przybycie.
Zainteresował Cię ten wpis? Więcej zapisków z Gdyni znajdziesz <tutaj>
Na pewno spacer „wygrało” spotkanie z kotkiem, dla którego musieliście poświęcić trochę więcej czasu i czego nie dało się przewidzieć. Nie wiem, czy będąc sam w tym miejscu, bym się podjął. 👍 Jako ciekawostkę można dodać, że pomoc przyjechała bez opuszczania granic dzielnicy – zarówno samo „Ciapkowo”, jak i najkrótsza droga na miejsce interwencji, leżą na Małym Kacku. 😉
Było też trochę przygód z błotem, a widząc zdjęcie Twoich śladów zdziwił mnie… brak nawiązań do śladów astronautów na Księżycu. 😉 Dla mnie to zdjęcie też oddaje atmosferę spaceru, nie mniej jak to z kotkiem.
Takie przerywniki i niezwykłe spotkania czynią właśnie te spacery wyjątkowymi.
Motyw Ciapkowa był, jest i jeszcze będzie w tej gdyńskiej opowieści 😉
I tak wydaje mi się, że całkiem sporo mówiłam o tych butach i błocie, a kadr rzeczywiście przypomina ten „księżycowy”. Jednak fajnie też dać czytelnikom czasem pole do interpretacji, nie wszystko trzeba podać na tacy 🙂
I właśnie to całe pole do interpretacji ma swój urok , jak wiele dzieł sztuki. 😉 Podobnie też dziurawe drzewo mnie zainspirowało do projektów, bo wygląda na „przygotowane na domek”. Ostatnio temat modny, aż tylko patrzeć, jak „treehouse” wejdzie do polszczyzny! 😀
Mam też odpowiedź na brakującą trawę na skarpie wąwozu – przygotowywano się do budowy przystanku kolejowego Gdynia Karwiny. Otwarto go w 2016 r. – obok wiaduktu przybyła kładka i charakterystyczne czerwone wiaty PKM. 🙂
Tak, widocznie już wcześniej włączał mi się artyzm podczas fotografowania, a z czasem się tylko nasilił 😉
Mamy przecież polski „domek na drzewie” 😉 Niekoniecznie wszędzie królują anglicyzmy 😉
Jechałam nawet w późniejszym (poprojektowym) okresie PKM-ką stamtąd 😉
Z tym drugim, to się zgadzam, tylko piszę o zjawisku jak z korporacyjnym słowem „challenge” – wyzwanie” też mamy od dawna. 😉