Gdynia Karwiny i Wielki Kack – spacer do źródła

Postanowiłam, że Karwiny poznam do końca w towarzystwie innej koleżanki. Jako, że zwiedzania pozostało niewiele, w plan naszej wycieczki wplotłam również zwiedzanie części Wielkiego Kacka. Z racji niepewnej pogody ubrane na cebulkę, wyruszyłyśmy żwawo z przystanku Źródło Marii w stronę ulicy Zapolskiej.

Pierwszy fragment był mi już znany, ale szybko skręciłyśmy w ulicę Staffa, a następnie obok dwóch śmietników przy Zespole Szkół Nr 10, które zauważyłam już na poprzedniej wycieczce:

– Patrz, tu jest fajne miejsce – zauważyłam z rozbawieniem.

– Definicja fajnego miejsca według Marty: są dwa śmietniki.

W obrębie samej placówki zaintrygowała nas widoczna z okna waga. Taka, jaką widywałam niejednokrotnie w warzywniakach, a i koleżanka przyznała, że kojarzy takie z rynku w jej miejscowości.

Ścieżka powiodła nas na dalszy odcinek Staffa. Zainteresowały mnie kolorowe balustrady balkonów w budynku naprzeciwko nas, a także spotkanie męskich przedstawicieli trzech pokoleń pewnej rodziny. Kilkuletni chłopczyk jechał na rowerku i widać było, że czuł się bezpiecznie pod opieką taty i przypuszczalnie dziadka. To bardzo budujące widzieć, jak tatusiowie spędzają czas ze swoimi pociechami.

Skręciłyśmy w prawo, a następnie trzymałyśmy się nurtu głównej części Staffa, choć odnóg nie brakowało. W pobliżu jednej z nich stały sklepy spożywczy i wielobranżowy. Po drugiej stronie znalazłyśmy dojazd do basenu. Dalej znajdował się jeszcze salon fitness oraz ścieżka, która wiodła w dół, czym zaintrygowała moją towarzyszkę. Nie miałyśmy jednak szans zabawić tam długo, bo droga okazała się ślepa.

Wkrótce dotarłyśmy do ulicy Nałkowskiej, gdzie postanowiłyśmy skręcić w prawo. Dzięki temu minęłyśmy kilka salonów fryzjerskich i kosmetycznych. Nazwanie jednego z nich „Szalonymi nożyczkami” wywołało nasz sceptycyzm. Chyba jesteśmy zbyt ostrożne, jeśli chodzi o zmiany fryzury.

Po lewej wyłonił się jeden z krańców Buraczanej, po prawej zaś pojawiły się garaże i ciągniki. Porządkowano akurat pobliskie tereny zielone. Skręciłyśmy dopiero w ulicę Gojawiczyńskiej. Można powiedzieć, że kręciłyśmy się trochę w jej obrębie. Częściowo miała ona charakter ścieżek, częściowo asfaltowej drogi. W tej okolicy znalazłyśmy sklep z drzwiami i kolejny salon fryzjersko – kosmetyczny. Zawróciłyśmy, obejrzałyśmy kraniec ulicy Nałkowskiej, po czym ruszyłyśmy ku Korzennej.

Znalazłyśmy tam ryneczek ze sklepami spożywczymi, w tym mięsnym oraz z ksero. W jego obrębie znajdowały się także Biedronka, kwiaciarnia, apteka oraz sklep z „upominkami i tytoniami”. Naprzeciwko umieszczono dwie piekarnie i kolejny sklep mięsny. Po chwili zeszłyśmy już na Buraczaną. Przystanęłyśmy nawet, by zdjąć jedną warstwę ubrań, bo słońce zdawało się przygrzewać coraz mocniej. Dotarłyśmy do skrzyżowania z Tatarczaną i rzuciłyśmy okiem, lecz ruszyłyśmy dalej na wprost.

Na krańcu tej trasy znajdowały się wiodące w dół schody. I tym razem korciły one moją towarzyszkę. Mogłyśmy zejść i podejść ulicą w prawo i w górę, by dotrzeć na dalszy szlak, jednak ostatecznie wystarczyło podążyć ścieżką w prawo, by osiągnąć ten sam cel. Dałam koleżance wybór i postanowiłyśmy „trzymać poziom”. Dzięki temu minęłyśmy nieco więcej zieleni.

Dotarłyśmy do dalszego odcinka Buraczanej, gdzie z jednej strony wiodła prosto niewielką odnoga, z drugiej zaś tworzyła bardziej perspektywiczny dla nas łuk. W pobliżu niego stał rząd garaży. Nieopodal zostawiono jedno auto z otwartym bagażnikiem. Dopiero po chwili zauważyłyśmy mężczyznę, który leżał za autem, coś przy nim naprawiając.

– Myślałam, że czeka na nas otwarty bagażnik, ale tam jest pan – spostrzegła koleżanka. – Gdzie teraz idziemy?

– Do otwartego bagażnika – orzekłam, stosując oczywiście skrót myślowy.

Minęłyśmy zatem blok, przy którym stała studnia i liczne ozdoby ogrodowe. Łuk, którym podążyłyśmy, oferował nam kilka odnóg po prawej, ale dałyśmy się skusić dopiero trzeciej z nich, w pobliżu budynku z niewiarygodnie długimi balkonami. Wypatrzyłyśmy tam również kota, który wyginał się na wszystkie strony, byleby tylko wzbudzić nasze zainteresowanie. Łasił się do koleżanki, przywołując na nasze twarze jeszcze szersze uśmiechy. Ucięłam sobie małą pogawędkę (czy może raczej monolog) z nowym czworonożnym kumplem. Najwidoczniej tę przemowę odebrał jako zapowiedź głaskania, bo przekręcał się to na plecy, to na brzuch, zerkając co jakiś czas, czy patrzę. Patrzyłam, ale nie tylko własnymi oczami. Kierowałam ku niemu także obiektyw aparatu, serwując mu całą sesję fotograficzną. Żałuję, że nie nakręciłam filmu, choć niektóre ze zdjęć dają wrażenie ruchu, jaki był mu nieobcy w tamtym momencie.

Wreszcie ruszyłyśmy w prawo, kolejną z odnóg Buraczanej. Następnie przy placu zabaw utworzonym wzdłuż bloku skręciłyśmy w lewo. Plan był prosty. Miałyśmy dotrzeć w ten sposób do ścieżki lub schodów, które wiodłyby na Tatarczaną. Trudno orzec, co poszło nie tak. Ostatecznie jednak minęłyśmy przedszkole, blokowisko i sklep spożywczo – monopolowy, po czym wyszłyśmy na skrzyżowaniu Korzennej i Buraczanej, widząc przed sobą kościół Św. Jadwigi Królowej.

W pobliżu niego umieszczono prostą, ale naprawdę ładną kapliczkę. Jednak przede wszystkim zachwycił mnie sam kościół. Jego bryła nie była abstrakcyjnie nowoczesna. Całość w kolorze bordo pięknie komponowała się zarówno z białymi wstawkami i witrażem, jak i z otoczeniem. Moim faworytem stała się jednak wieża zegarowa. Słabość, jaką mam do zegarów, dla coraz większej rzeszy osób staje się oczywista, ale spodobało mi się także to, że umieszczono tam witraż. Nie zdziwiłabym się, gdyby okazało się, że wieża pełniła jednocześnie rolę dzwonnicy, ale tym razem tego nie zweryfikowałyśmy. W pobliżu plebanii zobaczyłyśmy księdza i choć nie było to nic nadzwyczajnego, czułam się zaskoczona jego widokiem.

Cofnęłyśmy się do skrzyżowania i ruszyłyśmy wzdłuż parkingu ku głównej drodze czyli Wielkopolskiej. Postanowiłyśmy wędrować w kierunku Dąbrowy. Naprzeciwko wypatrzyłyśmy sklep budowlany z oknami, pierogarnię, salon fryzjerski, warsztat samochodowy i sklep rowerowy. Na wysokości Nowodworcowej przeszłyśmy na drugą stronę drogi. W pobliżu skrzyżowania znalazłyśmy dwa sklepy: jeden z wózkami dziecięcymi, a drugi z materacami. Pomiędzy nimi stacjonowały stomatolog, serwis rowerowy i salon kosmetyczny. Przechodziłyśmy obok kebabu, gdy minął nas zabytkowy samochód. Nie zdołałam go jednak uwiecznić w całości, z powodu dużego przybliżenia, z jakiego korzystałam przy poprzednim zdjęciu.

Dalej minęłyśmy skup aut, żłobek z przedszkolem i stację kontroli pojazdów. Za skrzyżowaniem z Radosną zobaczyłyśmy ciąg lokali handlowo – usługowych: sklep spożywczy, fryzjera, pizzerię i kawiarnię z jazzem w nazwie, co uznałam, za ciekawe nawiązanie do bluesowych obiektów Śródmieścia, a dalej sklep medyczny i kwiaciarnię.

W bloku obok funkcjonowały salon masażu, stomatolog i hotel. Umieszczona na budynku reklama Osiedla Viridis, z racji nazwy skojarzyła mi się ze studiami. Słowo „viridis” stanowi przecież często drugi człon łacińskich nazw roślin czy zwierząt. Biologiczne skojarzenie miałam również z reklamą pewnej firmy budowlanej. Przez swoją krótkowzroczność hasło Budujemy [tu nazwa firmy] zinterpretowałam jako Budujemy kości.

Poza obiektami użytkowymi i reklamami, naszą uwagę zwracały także rośliny, które tworzyły pas zieleni pośrodku drogi. Kwiaty kusiły oko wieloma kolorami, a pnącza pięły się wokół słupów latarni.

– Lubię takie pnącza – przyznała koleżanka. – Wygląda jak latarnia w futerale.

Pośrodku drogi wypatrzyłam także kolarza ubranego w strój CCC Sprandi Polkowice, ulubionego klubu kolarskiego mojego brata. Chwilę później dostałam drugą szansę sfotografowania widzianego wcześniej zabytkowego samochodu. Tym razem zatrzymały go światła przy skręcie w Starodworcową, więc i mi udało się go zatrzymać… w kadrze.

Za skrzyżowaniem ze Starodworcową oraz z Nałkowskiej po drugiej stronie, ulica zmieniła nazwę na Chwaszczyńską. Na wysokości Źródła Marii znajdowały się kapliczka, bar, pizzeria, sklepy z materiałami budowlanymi i monopolowy, salon fryzjersko – kosmetyczny oraz warsztat samochodowy, a kawałek dalej kolejny sklep budowlany.

Skręciłyśmy dopiero w ulicę Gryfa Pomorskiego. Podążając jej głównym nurtem natrafiłyśmy na tak zwany „Lidl na skale” – sklep umieszczono bowiem na betonowym wzniesieniu. Dalej, pomiędzy zabudową mieszkalną, wypatrzyłyśmy stomatologa i salon urody. Ponownie ujrzałyśmy kuszące schody w dół, ale tym razem nie było nam po drodze. Za to zaciekawiło nas, że przy niemal każdym z szerokich stopni umieszczono ławeczkę. Być może przydawały się spacerującym tędy seniorom.

Na skrzyżowaniu znalazłyśmy stomatologa i sklep monopolowy. Ruszyłyśmy drogą wiodącą w prawo, aby dotrzeć na Lipową. W jej obrębie znalazłyśmy salon fryzjersko – kosmetyczny, a także świetlicę edukacyjną. Posiliłyśmy się batonikami, chcąc dostarczyć sobie nieco więcej energii.

Minęłyśmy przydrożny krzyż i zeszłyśmy schodkami na Myśliwską. Tam z kolei znalazłyśmy sklep z rękodziełem artystycznym, fryzjera i szkołę językową. Nieco dalej zaciekawiło mnie „pomieszczenie śmietnika” – czy to nie zabawne, że nawet śmietnik ma swój dom? Na koniec minęłyśmy stomatologa, dotarłyśmy do rozwidlenia i wówczas postanowiłyśmy zawrócić. Siły uzupełnione dzięki kalorycznej przekąsce przydały się w momencie wspinaczki po wspomnianych schodach. Zadanie utrudniał slalom pomiędzy rodzicami z dziećmi.

Weszłyśmy z powrotem na Lipową i ruszyłyśmy na wprost. Zajrzałyśmy w inny odcinek Myśliwskiej, gdzie znalazłyśmy Żabkę i sklep mięsny. Dalej zaciekawił mnie budynek z beżowej cegły. Przez Myśliwską dotarłyśmy do ulicy Zwinisławy – drogi o najdziwniejszej nazwie, z jaką się kiedykolwiek spotkałam. Okazało się, że to dawne imię, mające kilka przedstawicielek w czasach średniowiecznych. Na ulicy Zwinisławy znalazłyśmy przychodnię. Szybko przeszłyśmy ku ulicy Witosławy, a z niej na Damroki. Przy tej okazji natrafiłyśmy na fryzjera, pocztę, kwiaciarnię, sklep spożywczy i bar. Pierwszy raz wypatrzyłyśmy też nazwę Fikakowo, która obejmowała osiedle, w obrębie którego się znalazłyśmy. Słysząc przed laty tę nazwę, nie potrafiłam jej umiejscowić w terenie. Teraz wreszcie włożyłam ów puzzelek we właściwym miejscu gdyńskiej układanki.

Wracając jednak do zwiedzania Wielkiego Kacka jako takiego, przez ulicę Damroki trafiłyśmy na skrzyżowanie Zwinisławy z Lipową. Ruszyłyśmy w ulicę Szefki. W pobliżu roiło się od sklepów i lokali usługowych. Pierwszym obiektem, który wypatrzyłyśmy, było solarium. Minęłyśmy je, obeszłyśmy dookoła boisko, na którym dzieci grały w piłkę, a także siłownię pod chmurką. Naprzeciwko nich był supermarket. Na jego piętrze umieszczono studio fitness. Dotarłyśmy do tablicy, która wyjaśniała, że Fikakowo to historyczna nazwa części Wielkiego Kacka pomiędzy ulicami Lipową i Źródłem Marii, a współcześnie deweloper nazwał tak wybudowane przez siebie osiedle. Ogromny billboard przed nami oferował jego plan.

Później podeszłyśmy bliżej sklepów. Z jednej strony znalazłyśmy aptekę, dietetyka, cukiernię, fryzjera, sklep odzieżowy oraz gabinet stomatologiczny z logo, które niezmiernie nas zaintrygowało. Ząbek skakał tam na skakance, ale prócz tego wiodła tam druga, trudna do zidentyfikowania linia. Tymczasem po drugiej stronie boiska zobaczyłyśmy gabinet weterynaryjny i salon urody, a dalszy odcinek zdominowała branża spożywcza. Był tam również sklep chemiczny, w którym koleżanka wypatrzyła proszek pewnej marki, kojarzącej się jej nieodzownie ze sklepami z „chemią z Niemiec”. Otaczały go dwie piekarnie, pizzeria, warzywniak, a zwykły sklep spożywczy wyróżniał się obecnością pluszowej maskotki Euro 2012. Postanowiłam przystanąć do pamiątkowego zdjęcia z figurką gabarytów zbliżonych do moich. Na koniec zauważyłam klub dziecięcy z kawiarnią i niechcący przeczytałam „baby café” jako „baby cięte”. Nie wiem jak to zrobiłam – czcionka nie miała szczególnie wielu zakrętasów. Obok znajdował się salon fryzjerski i wspominane wcześniej solarium.

Wreszcie wyszłyśmy na Szefki, ponownie mijając stomatologa i sklep monopolowy. Postanowiłyśmy kierować się ku obwodnicy, by następnie skręcić w ostatni odcinek ulicy Gryfa Pomorskiego i stamtąd przejść na Lipową. Nieco pobłądziłyśmy, zastałyśmy na swojej drodze kilka szlabanów, ale wynotowałyśmy także kilka obiektów: trzy salony urody, stomatologa, firmę cateringową, sklep hobbystyczny prawdopodobnie dla fanów fantastyki i sklep spożywczy.

Wyszłyśmy ostatecznie na Lipowej, przedzierając się przez ścieżkę pozostawioną pieszym na czas remontu, a na skrzyżowaniu z Górniczą wybrałyśmy drogę wiodącą nad obwodnicą. Widziałyśmy nawet przy tej okazji kapliczkę, ale musiałam zmartwić towarzyszącą mi koleżankę, że nie o ten obiekt mi chodziło.

Przekroczyłyśmy obwodnicę. Czekała nas jeszcze dłuższa trasa ulicą Źródło Marii. Przewidywałam około dziesięciu minut spaceru, który poza widokiem pędzących obwodnicą aut urozmaicała zieleń, kilka domów i sklep meblowy. Wystawiałyśmy się również na działanie wiatru, więc z powrotem szczelnie się zapięłyśmy mimo przygrzewającego słońca. Wkrótce dotarłyśmy do celu.

Obok kapliczki stało coś na kształt sceny. Rozmiarem odpowiadała osiedlowym festynom, więc spoglądałam na nią sceptycznie. Za to sama figura Matki Boskiej, wraz z zaaranżowaną wokół zielenią, ozdobnie ułożonymi kamieniami i zbiornikiem wodnym, dużo bardziej wpasowała się w moje gusta. Miejsce naprawdę mi się spodobało. Ciekawe było również samo źródełko, a właściwie poidełko. Przypominało nieco takie, z jakiego korzystają biegacze czy spacerowicze, a podobne wprowadzono również do szkół. Wystarczyło się nachylić, by zaczerpnąć wody z przypominającego pień drzewa źródełka. Postanowiłam spróbować i jedno muszę przyznać: nigdy w życiu nie piłam tak smacznej wody. Wydaje się, że woda nie ma smaku czy zapachu, ale przecież mamy subiektywne odczucia odnoszące się (w dużym uproszczeniu) do zawartości minerałów. Ta była wyśmienita i mogłabym ją pić i pić. Niestety, nie wiedziałam, że źródełko wygląda w ten sposób i nie przewidziałam żadnego naczynia, do której mogłabym ową wodę nabrać. Pozostało mi jedynie nachylić się jeszcze raz, by poczuć niezwykłość tego płynu. Według legendy woda miała także cudowne właściwości – leczyła choroby gardła. Niestety tego nie udało mi się potwierdzić i moje lekko schorowane gardło kilka dni później miało się jeszcze gorzej.

Wracając jednak do naszej wyprawy, po odkryciu tego niezwykłego miejsca, do którego mam nadzieję jeszcze kiedyś wrócić, zawróciłyśmy ku obwodnicy. Nasze obawy, że będziemy musiały wracać późniejszym pociągiem niż zakładałyśmy, wydawały się już w tamtym momencie uzasadnione. Nie dziwiło mnie więc, że nasze nastroje znacząco spadły. Ponadto pogoda nie mogła się zdecydować, czy ochłodzić nas wiatrem czy rozgrzać promieniami słońca. Zawracając, znalazłyśmy tabliczkę głoszącą, iż zwiedzony przez nas obszar był terenem ochrony czystości wód.

– Co można złapać pijąc wodę? – zastanawiałam się. – Cholerę?

– Cholera to już skrajny przypadek – uznała koleżanka.

– Cholera to bierze tych, co ze mną chodzą – zażartowałam, próbując rozładować rosnące ze zmęczenia napięcie.

– Jestem zła – przyznała po chwili moja towarzyszka. – Nigdy aż tak nie byłam – dodała, choć znalazłabym takie momenty, gdzie jej cierpliwość była wystawiona na większą próbę. – Cieszmy się ostatnim wspólnym spacerem.

– Po Gdyni na pewno – orzekłam.

Wiedziałam, że wypraw do końca pozostało mi niewiele i zaproszę na nie ludzi, którzy mieli mniejszy staż, by tym częściej angażowanym dać nieco odpoczynku. I choć tego nie przewidziałam, ta szczerość deklaracji rozbawiła nas obie, doprowadzając do lekkiej zwyżki nastrojów.

Dotarłyśmy do skrzyżowania Lipowej z Górniczą, przy którym znajdował się warsztat samochodowy. Dla odmiany, a właściwie celem uzupełnienia zaplanowanej trasy, ruszyłyśmy Górniczą.

– Górnicza. Świetna nazwa! Czuję się, jakbym tyrała kilka godzin w kopalni – rzuciła koleżanka.

Nie tylko jej doskwierało zmęczenie. Chyba bardziej zmienną wysokością terenu i zmiennością pogody, aniżeli pokonanymi kilometrami. Zmęczony wydawał się także rodzic na znaku drogowym. Nalepkę na jego barkach zinterpretowałyśmy z oddali jako tobołek. Przyglądając się bliżej, zauważyłyśmy, że dziecko ciągnie rodzica mocno w dół, przez co ten nie stoi wyprostowany, lecz pochyla się jakby miał poważną wadę postawy.

Na szczęście byłyśmy u kresu podróży. Jedyny godny odnotowania obiekt na Górniczej stanowił kościół Św. Karola Boromeusza, który pomijając ostre wykończenia nie odbiegał szczególnie od zabudowy mieszkalnej. Poza tym droga lekko meandrowała, ale nie rozgałęziała się szczególnie i bez większych przygód dotarłyśmy do Chwaszczyńskiej. Skręciłyśmy w prawo. Po drodze do przystanku autobusowego minęłyśmy jeszcze aptekę, Rossmanna, Fresha i sklep budowlany z farbami. Wreszcie nadjechał autobus powrotny, którym dotarłyśmy do stacji SKM Gdynia Redłowo. Byłyśmy przekonane, że czeka nas półgodzinne oczekiwanie na dworcu. Nasze pociągi, szczęśliwie dla nas, postanowiły jednak chwilę się spóźnić. Z poczuciem ulgi wsiadłyśmy i rozjechałyśmy się do swoich domów.

Zainteresował Cię ten wpis? Więcej zapisków z Gdyni znajdziesz <tutaj>

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *