Dla odmiany wyruszyłam w teren zupełnie sama. Wysiadłam z autobusu w okolicy kościoła Św. Urszuli Ledóchowskiej oraz Biedronki. Przeszłam na najbliższych światłach na drugą stronę Chwarznieńskiej. Zgodnie z moimi przewidywaniami, ulica Krauzego, w którą weszłam, okazała się niezbyt uczęszczaną, niemal polną drogą. Miałam dzięki temu okazję wyciszyć się i nacieszyć oko pięknem przyrody. Oprócz fotografowania natury postanowiłam podliczyć napotkane oznaki cywilizacji, a dokładniej pieszych, rowerzystów i auta.
Pierwszy rowerzysta minął mnie jeszcze przed rozwidleniem dróg. Z dwóch ścieżek wybrałam Śliską. Powędrowałam w stronę zbiornika wodnego. Regularny kształt i betonowe ściany sugerowały, że jego powstanie było związane z ingerencją człowieka. W mój kadr dał się także złapać motyl rusałka pawik.
Zawróciłam, aby dalej podążać drugą częścią rozwidlenia. Ulica Krauzego częściowo było okolona drzewami. Biegła niemal prosto, mając tylko dwie położone blisko siebie odnogi po lewej stronie. Zajrzałam w pierwszą z nich. Sądziłam, że doprowadzi mnie do czegoś, co na mapie lakonicznie podpisano jako „tor”. Niestety, ubita droga zmieniała się w coraz bardziej piaszczystą i obrośniętą krzewami. Po chwili postanowiłam zawrócić. Tuż za nią znajdowała się krótka i prosta ścieżka z zakazem wjazdu. Tymczasem po prawej w oddali wyłaniało się odwiedzone przeze mnie niedawno Chwarzno. Bliżej natomiast znalazła się kobieta, zbierająca tuż przy ziemi jakieś owoce natury.
Była ona jedyną osobą, którą minęłam. Nim dotarłam do pierwszych zabudowań, przejechały koło mnie także trzy auta. Wiernymi towarzyszami na tym odcinku stały się dla mnie drzewa. Niektóre przybierały naprawdę ciekawe kształty. Czasem kreowały zadaszenie nad drogą niczym tunel tworzony podczas tańczenia poloneza. Najbardziej zaintrygowało mnie jednak pojedyncze drzewo, które, mimo pełni lata, nie miało liści. Wyróżniało się swą nagością na tle tej parady zieleni i pokrewnych jej barw.
Wkrótce dotarłam jednak do czegoś, co prawdopodobnie mogło być stacją transformatorową. Tuż za nią wyłoniło się skrzyżowanie i pierwsze budynki. W prawo biegła ulica Szewczenki. Znajdował się tam ciekawy znak drogowy. Oprócz klasycznego ograniczenia prędkości do dwudziestu kilometrów tablicę opatrzono napisem Zwolnij kurzysz. I rzeczywiście, nietrudno byłoby wzbijać tumany kurzu na piaszczystej drodze. Ścieżka po lewej prowadziła do prywatnej posiadłości, ruszyłam więc na wprost.
Minęłam firmę ogrodniczą i zakład tapicerski, po czym czekało mnie kolejne rozwidlenie dróg. Ruszyłam w prawo, w stronę zabudowań. Chociaż może powinnam ten odcinek nazwać jednym wielkim placem budowy. Robotnicy uwijali się, aby stworzyć kilka kolejnych budynków wielorodzinnych. Postanowiłam całość obejść z lewej strony w poszukiwaniu ulicy po prawej. Wreszcie dotarłam do drogi, która wedle moich podejrzeń miała być ulicą Kąkola. Rzeczywiście, po chwili zobaczyłam tabliczki, które potwierdzały moje przypuszczenia. Ujrzałam jednak także drewnianą konstrukcję, którą postawiono w poprzek drogi. Zagadnęłam więc nadchodzącego z naprzeciwka robotnika:
– Przepraszam, pieszo tu można wejść?
W odpowiedzi dostałam wzruszenie ramion i serdeczny uśmiech młodego mężczyzny. Pomyślałam, że może nie znał języka, pośród maszyn budowlanych widziałam bowiem auto na ukraińskich numerach.
– A, nie wie pan – odpowiedziałam sama sobie.
Odwzajemniłam uśmiech i postanowiłam przejść ulicą Kąkola. Ominęłam bez problemu przeszkodę i przeszłam drogą biegnącą wzdłuż domów jednorodzinnych. Na jej końcu ponownie zauważyłam znak z ograniczeniem prędkości. Tym razem opatrzono go dodatkowym napisem Dziękuję.
Po chwili skręciłam w lewo i powędrowałam piaszczystą ulicą Szewczenki. Wydawała się bezkresna. Pomimo upału sięgającego pewnie (zgodnie z prognozami) trzydziestu stopni, na drodze nie brakowało kałuż. Czułam się tym faktem zaskoczona, ale wędrowałam niezależnie od tego, czy miałam pod stopami sypki piach czy zwały błota. Cieszyłam się także zielenią po prawej. Rozległą łąkę upodobały sobie nie tylko motyle czy pszczoły, ale również piknikujący nieopodal młodzi ludzie i pan spacerujący z psem. Drogą szli z kolei państwo z wózkiem, a także przejeżdżał rowerzysta w profesjonalnym stroju kolarskim. Gdzieniegdzie po prawej widniały iglaki, chociaż po lewej dominowały drzewa liściaste. Do zabudowań wiodła bezimienna droga, z której wyjechała koparka. Kierowca rzucił mi zdziwione spojrzenie, jakby moje wędrowanie w tamtym rejonie było czymś niezwykłym. Sądząc po częstotliwości, z jaką mijałam tam ludzi, może rzeczywiście było?
Szłam cały czas prosto, aż dotarłam do dużego budynku po lewej, przylegającego jednocześnie do ulicy Staniszewskiego, na którą wyszłam. Swoją siedzibę miały w nim przedszkole, przychodnia, apteka i Alma. Po prawej rozciągały się boisko i duży parking, zza którego wyłaniał się szereg sklepów i lokali. Podeszłam do przejścia dla pieszych, a następnie weszłam w Kamrowskiego. Dzięki temu odkryłam, że w pasażu umieszczono restaurację, cukiernię, sklepy mięsny, papierniczy i ze zdrową żywnością. Następnie weszłam pomiędzy bloki przejściem niemal naprzeciwko sklepów, a następnie skierowałam się w prawo w poszukiwaniu przedszkola, którego reklamę umieszczono przy mijanym chwilę wcześniej rondzie. Niestety, pogubiłam się pomiędzy blokami i postanowiłam zawrócić. Intuicyjnie udało mi się dotrzeć na Staniszewskiego mniej więcej w połowie długości tego osiedla. Przy głównej drodze umieszczono tu salon fryzjerski i studio urody.
Skręciłam w prawo i dotarłam do skrzyżowania. Na wprost zobaczyłam między innymi Żabkę i firmę transportową. Następnie wstąpiłam w ulicę Janki Bryla. Pierwsza odnoga po lewej miała mnie, według mapy, poprowadzić do zbiornika wodnego niewielkich rozmiarów. Ciekawa każdej przyrodniczej ciekawostki ruszyłam w jego stronę, przemierzając żwawym krokiem drogę pomiędzy dwoma szeregami domów. Zatrzymałam się tylko na moment, by sfotografować warsztat samochodowy. Naprzeciwko niego mężczyzna w średnim wieku dłubał przy swoim aucie:
– W czymś pani pomóc?
– Nie, dziękuję, mam mapę. Tylko odhaczam ulice – odparłam, święcie przekonana, że mam tu do czynienia z tym samym typem człowieka, jakim okazała się pani w okolicy ulicy Norwida.
– A w jakim celu? – zapytał pan, a ja uświadomiłam sobie, że jednak się myliłam.
– Tak sobie. Zrobiłam już Gdańsk, Sopot… Przyszedł czas na Gdynię – odparłam więc wymijająco.
– Weszła pani na mój teren – zaskoczył mnie mój rozmówca. – Dlatego pytam, czy pani pomóc.
– Przepraszam, nie zauważyłam oznaczenia – rzeczywiście drodze brakowało jakiejś tabliczki czy ogrodzenia.
– Zobaczyła pani [drogę], to pani weszła, ale to nie jest ulica.
– Są różnego rodzaju ulice – podsumowałam, mając na myśli ich rozmiary. – Skoro to pana teren, to już sobie idę.
Wycofałam się, rezygnując z dojścia do prześwitującego już zza drzew zbiornika wodnego. Przeszłam kilka kroków i przystanęłam, by jak najwierniej odtworzyć nasz dialog. Gdy spisywałam na mapie maczkiem zdanie po zdaniu, mijał mnie nastoletni rowerzysta i daję słowo, że uśmiechnął się na widok stojącej na poboczu dziewczyny z mapą i aparatem. Była to miła odmiana, choć z drugiej strony jestem w stanie zrozumieć stanowisko mężczyzny i mógł zareagować dużo gwałtowniej. Poczułam się jednak po raz pierwszy zupełnie nie na swoim miejscu.
Minęłam salon fryzjerski, tabliczkę informującą o powinności sprzątania po swoich czworonogach, a także drogę prowadzącą do stacji uzdatniania wody. Dalej ulica Janki Bryla skręcała łukowato, a ja wraz z nią. Musiałam wspiąć się na przyblokowy chodnik, ponieważ ten w dole był akurat remontowany. Tutaj również robotnicy zdawali się być zaskoczeni moim widokiem. Wreszcie zeszłam, a droga rozwidlała się, oferując od lewej dojście do ulicy Kąkola, po prawej trasę pomiędzy blokami, a na wprost drogę, która wydawała mi się najwłaściwszą i którą podążyłam w ślad za starszym panem. Jednak mnie zatrzymał plac budowy, a on, nic sobie nie robiąc z prac budowlanych, ruszył za parawany z płyt wiórowych i tyle go widziałam. Zawróciłam, mijając przy okazji siłownię na powietrzu i po konsultacji z jedną z mieszkanek (choć przyznała mi się, że mieszkała tam od niedawna) ruszyłam pomiędzy bloki. Zawijas dróg w żaden sposób nie pokrywał się z mapą, musiałam więc sporo improwizować. Po lewej mijałam bloki oznaczone nazwiskiem Zaruskiego, po lewej – Biskupa Baranauskasa. W końcu droga się skończyła, a ja poczułam się zaskoczona tym, że mogłam jedynie skręcić w prawo lub w lewo. Ostatecznie wybrałam to drugie rozwiązanie, podobnie jak na kolejnym, analogicznym zresztą, skrzyżowaniu. W oddali zobaczyłam wówczas drogowskaz.
Ruszyłam ku ulicy Polkowskiego. Gdy dotarłam do jej końca, mogłam z góry obserwować półleśne ścieżki, ku którym zmierzałam. Co więcej, ta panorama niemal w zupełności zgadzała się z tym, o czym informowała mnie mapa. Powędrowałam więc bez wahania zawijasem ulic. Tak naprawdę ten odcinek miał tylko dwóch patronów, Porożyńskiego i Myśliwka. Poza zabudową mieszkalną, nie było tam wiele więcej do oglądania. Przystanęłam jedynie na chwilę, obserwując sójkę, która przysiadła na drzewie. Można powiedzieć, że to ona zwrócił na siebie moją uwagę, witając się całkiem intrygującym śpiewem. Zaciekawiły mnie także trzy ule ustawione między drzewami na ulicy Myśliwka. Każdy miał inny kolor – niebieski, żółty i zielony. Już z pewnej odległości dało się dostrzec wokół uli ich lokatorów.
Poprzez piaszczyste i kamieniste ścieżki dotarłam do ulicy Krauzego. Skręciłam w prawo, wyprzedzając starszego mężczyznę. Był ubrany na czarno, ale ubrał do tego biały kapelusz. Wędrowałam, odwracając się co jakiś czas z ciekawości, a może z lekkiej obawy, że jesteśmy na tym pustkowiu zupełnie sami. Wreszcie przede mną pojawiło się rozwidlenie dróg. Stał na nim samochód z dwoma młodymi mężczyznami słusznej postury. W tym momencie postać starszego pana wydała mi się raczej sprzymierzeńcem, ale gdy ponownie się odwróciłam… droga była pusta. Starszy mężczyzna zniknął. Po drodze nie było żadnej bocznej ścieżynki, więc prawdopodobnie zawrócił albo zszedł z drogi i przysłoniły mi go drzewa, ale przyznaję, że poczułam się nieswojo. Młodzi mężczyźni zostawili tymczasem auto na skraju rozwidlenia i ruszyli w lewo. Czmychnęłam szybko i zgodnie ze swoim założeniem powędrowałam w prawo. Widziałam, że wokół nie ma żadnej zabudowy i mój umysł zaczął mnie bombardować różnymi wizjami.
Nikt mnie jednak nie śledził. Nikt też nie nadszedł z naprzeciwka. Nie było także oczekiwanej przeze mnie ścieżki po prawej, chociaż w oddali i wyżej niż sama się znajdowałam, stały budynki mieszkalne, do których zamierzałam wrócić z drogi, którą aktualnie podążałam. Z duszą na ramieniu wyostrzyłam zmysły. Słysząc warkot silnika, spodziewałam się pojazdu nadjeżdżającego z tyłu i chociaż mogli to być leśnicy albo ktoś ich pokroju, byłam gotowa uskoczyć pomiędzy drzewa. Jednak równie dobrze mogłam słyszeć odgłosy pojazdów z głównej drogi, skoro szłam niemal równolegle do niej. Czułam się niczym postać z amerykańskiego dreszczowca, co jeszcze podwyższało mój poziom adrenaliny.
Sądząc po skali mapy, gdyby oczekiwana przeze mnie ścieżka istniała, musiałabym już ją minąć. Pozostawało mi więc iść wciąż na wprost, aż do Chwarznieńskiej. Jakie było moje zdziwienie, kiedy nagle zobaczyłam, że droga rozdziela się aż w trzy strony. Tego mapa nie zakładała. Postanowiłam już nie ryzykować, lecz skorzystałam z GPS-a. Ostatecznie wyszłam na Wiczlińskiej (!) mniej więcej naprzeciwko ulicy Filipkowskiego.
Gdy schodziłam z piaskowej drogi na chodnik, przystanęłam, żeby odnaleźć właściwy fragment mapy. To rozglądałam się dookoła, to zerkałam w trzymane w dłoni kartki. Czułam się naprawdę nie na miejscu, pośród ludzi, którzy spieszyli w doskonale znanych sobie kierunkach, a ja nagle musiałam nieco zmienić koncepcję. Z zamyślenia wyrwało mnie wrażenie ruchu przy ziemi. Byłam przekonana, że mi się zdawało, ale okazało się, że sprawcą całego zamieszania był kilkucentymetrowy świerszcz. Moja stopa stanęła na tyle blisko, że instynktownie odskoczył. Gdy udało mi się go zlokalizować po kolejnym skoku, postanowiłam poświęcić mu kilka kadrów. O dziwo siedział spokojnie przez dłuższą chwilę.
Żegnając mojego nowego kolegę, ruszyłam w stronę przystanku autobusowego. Okazało się jednak, że musiałam zawrócić do przejścia dla pieszych, bo za przystankiem nie przewidziano już chodnika. Chwilę później wędrowałam już drugą stroną Wiczlińskiej, kierując się w stronę Chwarznieńskiej. Zaglądałam w kolejne ścieżki po lewej. Dopiero ostatnia przed skrzyżowaniem z Chwarznieńską miała swojego patrona – nosiła imię Biskupa Pelczera. Była ciekawa o tyle, że znajdowała się przy niej posiadłość, po której swobodnie biegały kury i gęsi. Intrygujący był również najbliższy (a w sumie znajdowały się tam trzy, każdy z innej strony skrzyżowania) przystanek autobusowy. Jedno trzeba przyznać – w obrębie Chwarzna i Wiczlina stworzono je w bardzo pomysłowy sposób. Z zewnątrz zauważyłam nieregularny obrazek z wypchniętych metalowych kołeczków. Spotkałam się już z czymś podobnym w wersji na tyle małej, że odbiłam w ten sposób kształt swojej dłoni. Nie spodziewałam się jednak, że gdy spojrzę na przystanek od wewnątrz, będę mogła owe kołeczki sama powciskać. Pobawiłam się tylko jednym, na potrzeby zdjęcia, po czym ruszyłam na drugą stronę ulicy.
W obrębie skrzyżowania znajdowała się przychodnia lekarska w trakcie budowy, a także Lidl. Pierwsza z odnóg Chwarznieńskiej wiodła na parking supermarketu, natomiast kolejna do kilku prywatnych posiadłości. Po drodze zobaczyłam także uroczy znak informujący, że dzieci wędrują tamtędy do szkoły. Namalowany chłopczyk miał plecak, przechylony berecik i zawiązaną pod szyją kokardkę. Tymczasem po prawej zapraszała przechodnia rozwidlająca się ulica Pieńkawy. Za nią wypatrzyłam po lewej dwa warsztaty samochodowe, firmę dietetyczną i aptekę, po prawej zaś szkołę językową i firmę transportową.
Skusiłam się na wejście dopiero z ulicę Deszczową, gdzie wypatrzyłam stomatologa. Po odwiedzeniu Deszczowej przyszedł czas na ulicę Joachimczyka. Wędrowałam nią dłuższą chwilę, zaglądając przy tym w boczne drogi, najpierw Pobłockiej, a później bezimienną ścieżkę, przy której wypatrzyłam Fresha, a która na mapie po prostu nie istniała. Weszłam w kolejną z dróg po lewej, a po przekroczeniu Zaruskiego, trafiłam na ulicę Kwiatkowskiej. Znalazłam tam kolejne podwórze pełne kur, a także kilka innych domostw. Następnie na najbliższym skrzyżowaniu zajrzałam w prawo, lecz ostatecznie ruszyłam w lewo. Zajrzałam w Śmierzchalskiego, którą to drogę tym razem oznaczono wyraźnie jako teren prywatny. Nauczona poprzednim doświadczeniem, postanowiłam tam nie zaglądać. Dalej ponownie mapa mnie zawiodła i po nieoczekiwanym wyjściu na Chwarznieńskiej musiałam się cofnąć, by odhaczyć także ulicę Mokrą. Przy tej okazji znalazłam hurtownię budowlaną i firmę szkolącą psy.
Dopiero wówczas mogłam podążać na północ. Zajrzałam w Kubackiego, minęłam Fregatową i bez większych przygód (chyba, że określić mianem przygody wędrowanie poboczem z braku chodnika) szłam w kierunku ronda, wynurzając się nagle spomiędzy porastających pobocze krzewów na skraj chodnika i ścieżki rowerowej. Drogą dla pieszych powędrowałam więc do ronda. Zajrzałam w odnogi na wprost i po lewej. Ostatecznie jednak ruszyłam w prawo.
Przeszłam na drugą stronę ulicy, wciąż noszącej miano Chwarznieńskiej. Za Biedronką skręciłam od razu w lewo, by po chwili kroczyć ulicą Dulina. Chciałam z niej przejść na ulicę Niemena, ale ta okazała się leżeć w obrębie strzeżonego osiedla, odgrodzonego na dodatek szlabanem. Dalej znalazły się salon urody, kwiaciarnia oferująca również wina oraz studio fitness. Minęłam również gabinet pediatry. Chwilę później zajrzałam w Kańskiego. Naprzeciwko stał sklep spożywczy. Dalej droga miała odnogi po obu stronach, przy czym po prawej oprócz zabudowy mieszkalnej umieszczono także firmę zajmującą się doradztwem i szkoleniami. Była to ulica Sokoła.
Chwilę później dotarłam do ronda, w sąsiedztwie którego znajdował się gabinet stomatologiczny. Minęłam go, by dotrzeć do ulicy Zauchy. Wypatrzyłam tam sklep spożywczy i warsztat samochodowy. Następnie zawróciłam do ronda i podążyłam prosto w stronę przystanku, mijając jedynie salon kosmetyczny.
Pod wiatą siedział pan z małym synkiem i chyba było to najciekawsze spotkanie tamtego dnia. Chłopiec był niezwykle ciekawy, jak to zwykle takie maluchy, i zadawał tacie całe mnóstwo pytań. Kilka z nich dotyczyło mnie, bo przez dłuższą chwilę byłam jedyną osobą stojącą wraz z nimi na przystanku. Żaden mój gest nie uszedł uwadze bystrego obserwatora:
– A czemu ta pani je banana? – zapytał chłopiec, przywołując uśmiech na moją buzię.
– Bo zgłodniała – odpowiedział tata.
– Jestem już dzisiaj po długim spacerze – postanowiłam się włączyć do rozmowy.
– Ty jadłeś dzisiaj zupkę, a pani jest pewnie jeszcze przed obiadem – spekulował pan.
– To prawda, nie jadłam jeszcze obiadu.
– I widzisz? Wszystko jasne – podsumował temat tata chłopca.
Wesoła była także jazda autobusem tej samej linii. Chociaż nie siedzieliśmy bezpośrednio obok siebie, doskonale słyszałam, jak żywo chłopiec reagował na wszystko, co działo się wokół. Komentował każdy ruch autobusu. Kiedy nim bujało, zatrzymywanie się pojazdu na światłach czy na kolejnych przystankach, to, że do autobusu wsiadł kominiarz, a drugi nie zdążył… Po jednej z dłuższych przerw w jeździe usłyszałam nagle zza pleców chłopięce:
– Już jedziemy. Hurra! Brum. Brum.
Najbardziej rozbawiło mnie jednak, gdy chłopczyk trajkotał sobie radośnie, a upomniany przez tatę, odparł:
– Ja śpiewam sobie.
Gdy wysiedliśmy na tym samym przystanku i ponownie zobaczyłam ich na peronie SKM Gdynia Wzgórze Św. Maksymiliana, miałam cichą nadzieję, że radość chłopca będzie mi towarzyszyć także w pociągu. Niestety, ruszyli w przeciwnym kierunku.
Myślę, że na koniec warto by tę wycieczkę podsumować. Jeśli mam być szczera, nie zaliczam pierwszej wizyty na Wiczlinie do najbardziej udanych. Nie czułam się tam zupełnie na miejscu przez sceptyczną postawę niektórych mieszkańców, choć wiem, że mieli do tego pełne prawo. Kilka razy się zgubiłam, bo mapa nie oddawała rzeczywistych relacji dróg. Może jednak to nie wina małej atrakcyjności dzielnicy, a mojej wewnętrznej natury? Może preferuję stały porządek ponad ewoluujący, ale wciąż chaos? A może to po prostu wskazówka, że peryferia, choć mają swój urok, nie są miejscem dla mnie?
Zainteresował Cię ten wpis? Więcej zapisków z Gdyni znajdziesz <tutaj>
Myślę, że następnych takich sytuacji, kiedy plan miasta „nie nadąża”, można łatwo uniknąć. Wtedy nie znałaś OpenStreetMap a może też faktu powstawania tam tylu nowych osiedli i ulic, a teraz możesz sobie wydrukować fragment w miarę aktualnej internetowej mapy takiej „rozwojowej” dzielnicy. Polecam przed zwiedzaniem takich miejsc. 🙂
Byłaś w mało znanej mi części Wiczlina, w której pokazałaś dwa znaki, odnoszące się nie do przepisów, lecz bardziej kultury na drodze. Fajnie, że ktoś od zarządcy drogi myśli czasem i w ten sposób. 👍