Pierwszy raz w ramach wypraw gdyńskich byliśmy zmuszeni skorzystać z komunikacji miejskiej. Estakada nie oferowała tras dla pieszych, a to właśnie ona dzieliła Obłuże, będące naszym celem, od stacji SKM Gdynia Grabówek, gdzie wysiedliśmy z kolegą.
Z całą pewnością pierwsze kilkanaście minut spędziliśmy wewnątrz budynku stacji i w tunelu. Obecne tam graffiti przyciągały nas ku sobie niczym magnes. I choć mało co udało się nam zinterpretować, zauważyliśmy nawiązania do różnych kultur. I tak dwóch mężczyzn rozmawiało ze sobą, a pomiędzy nimi namalowano piramidę, co uznaliśmy za oczywisty symbol Egiptu. Inni mieli śniadą cerę i indiańskie rysy. Kilka kobiet różniących się rozmiarami, z mojej perspektywy generalnie nieforemnych, kolega uznał za rosyjskie matrioszki.
Jednak nie wszystkie postaci nawiązywały do konkretnych plemion czy narodów, niektóre wyglądały nieco metafizycznie. Niebieska skóra, wyraz zamyślenia na twarzach czy też zamknięte jak we śnie oczy. Wypatrzyliśmy również obrazy, które nie pozwalały się zrozumieć. Jakby ktoś miał wizje z zupełnie obcego nam świata. Niektóre były tak odrealnione, że aż budziły lęk czy odrazę. Jednak fragment przedstawiający odcinki jelit, mi przypominający raczej uśmiechnięte robaczki, wcale nie wywoływał mojego obrzydzenia. Być może biologiczne wykształcenie warunkuje u mnie większą tolerancję w tej kwestii? Jakby nie patrzeć, pośród graffiti obecnych było wiele narządów i spoglądałam na nie raczej z zaciekawieniem. Szczególnie intrygujące okazało się serce, w którego komorze zamiast krwi pływała woda z kostkami lodu.
Nieopodal znajdowały się srebrne smoki, które wyglądały niczym metalowe szkielety. Próbowałam właśnie uchwycić ciekawy kadr z nimi w roli głównej, gdy usłyszałam:
– I na wystawę!
Odwróciłam głowę i zobaczyłam dwóch mężczyzn, którzy akurat tamtędy przechodzili i zauważyli, że uwieczniamy malunek za malunkiem. Skręciliśmy w tunelu w lewo, zamierzając wyjść, ale od dziennego światła dzieliło nas jeszcze kilkanaście metrów muru pokrytego z każdej strony farbą. Pośród nich znalazła się kobiecina z otwartą szufladą w miejscu serca. Krople krwi zdawały się z niej wylatywać. Dalej niezmiernie zaciekawiło nas „stadko” jednorakich biznesmenów, opatulonych przez czarne demony, wokół których fruwały papierki. Kolega zauważył w tym nawiązanie do czasów komuny i kupowanie produktów na kartki. Moją uwagę zwróciło raczej to, że jeden z mężczyzn zamiast karteczki trzymał dużą kopertę. Po bokach schodów zdążyliśmy jeszcze dostrzec nagie postaci, które najwidoczniej ktoś uznał za nieprecyzyjne płciowo, bo dwóm z nich domalowano męskie organy płciowe.
Wyszliśmy na ulicę Zakręt do Oksywia i podążyliśmy nią ku Morskiej. Tam skręciliśmy w lewo i dotarliśmy do przystanku autobusowego. Wsiedliśmy w autobus nr 109. Zaciekawiło mnie hasło reklamowe wewnątrz Ból wysiada na żądanie. Przejeżdżając trzy przystanki, dotarliśmy na ulicę Unruga na wysokości Szewskiej.
Dość szybko zorientowałam się co do naszego położenia i kierunku, jaki powinniśmy obrać. Minęliśmy kwiaciarnię i sklep spożywczo-monopolowy, po czym skręciliśmy w lewo i ponownie w lewo. W ten sposób znaleźliśmy się na ulicy Traczy.
– Ulica Tarczy – odczytał błędnie kolega.
– Chyba słonecznej – odparłam momentalnie, mając w pamięci informację o przewidywanym na za kilka dni tranzycie Merkurego, który miał być widoczny właśnie na tle tarczy Słońca.
Skręciliśmy w prawo, by dotrzeć do ulicy Sztukatorów, a po jej przejściu, po naszej prawej zauważyliśmy Graniczny Punkt Kontroli Weterynaryjnej. Przez Flisaków wróciliśmy na Unruga. Zmierzając ku Szewskiej, minęliśmy gabinety stomatologiczne, sklep mięsny, fryzjera, fotografa, kantor i pizzerię. W tle, poza szumem przejeżdżających aut, dało się słyszeć radosne trele.
– Ptaszory – zauważyłam. – Ale nadają! Gdzie one są?
Zaczęłam szukać ptasząt wzrokiem. Okazało się, że skryły się pod szklanym daszkiem.
Chwilę później skręciliśmy już w Szewską. Powitał nas szereg trzech sklepików – odzieżowego, salonu prasowego i jednego, którego branży nie udało mi się określić, ale wystawę przed wejściem stanowiły wyłącznie znicze. Tymczasem po przeciwnej stronie znajdowały się o wiele większe obiekty – Biedronka i kościół Świętego Andrzeja Boboli. Zastanowiło mnie to połączenie „czegoś dla ciała i czegoś dla ducha”. Czy rzeczywiście tak często budynki tego typu muszą ze sobą sąsiadować? Zauważyłam też, że gdyńskie kościoły, przynajmniej te nowsze, które znajdowały się na obrzeżach i które było mi dane obejrzeć w dotychczasowej części projektu, często miały bardzo nieforemne kształty. Jakby architekci ścigali się, który wymyśli mniej oczywistą konstrukcję. Nie będę owijać w bawełnę – jestem raczej konserwatywna w tej kwestii i w przypadku wymyślnych brył kościołów mam poczucie przerostu formy nad treścią. Także i ten nie przypadł mi do gustu. Natomiast pomnik z krzyżem harcerskim i nazwiskami młodzieży poległej z rąk hitlerowców uznaliśmy za obiekt interesujący i godny uwiecznienia. Na terenie placu Świętego Andrzeja umieszczono także tablicę upamiętniającą papieża. Wokół stał cały szereg zniczy.
Obok znajdowała się duża brama. Wyglądała okazale raczej z racji rozmiaru niż zdobień, ale i w tej kwestii nie była banalna, kamienne filary nosiły bowiem znamiona rzeźbienia. Paradoksalnie wcale nie miała nas doprowadzić do Gimnazjum i Liceum Katolickiego, jak głosił napis na jej górnej części. Bowiem mała, niebieska tabliczka informowała, że aby dostać się do szkoły, należało skorzystać z wejścia od strony kościoła. Zastanowiło nas, po co w takim razie owa brama była tak okazała i pozostawała otwarta?
Pięliśmy się w górę. Minęliśmy szkołę. Za nią znajdował się cmentarz i choć nie wydawał się duży powierzchniowo, odnieśliśmy wrażenie, że zagospodarowano na nim każdy metr, tak blisko siebie stały kolejne nagrobki. Zaglądaliśmy także w ulice po prawej, ale skupiliśmy się na lewej stronie.
Wreszcie dotarliśmy do Perłowej, gdzie weszliśmy. Droga falowała, prowadząc nas pomiędzy domkami i garażami. Kierowała nas coraz wyżej, co pozwalało nam dość dobrze obserwować obiekty znajdujące się niżej. Wśród nich dostrzegliśmy budynek należący do spółdzielni mieszkaniowej. Jak zauważył kolega, był naprawdę spory i zaczęliśmy rozważać, co takiego mogło się znajdować w jego kolejnych pomieszczeniach. W naszych wizjach doszliśmy do wniosku, że gabinet prezesa, dwóch wiceprezesów, sekretarki, pomieszczenia dla pozostałego personelu, w tym pani sprzątającej, sala konferencyjna, poczekalnia dla petentów, łazienki damska i męska, a dla prezesa osobna, aneks kuchenny i garaże lub miejsca parkingowe dla każdego zatrudnionego. Trochę popłynęliśmy.
Na Perłowej znaleźliśmy gabinet stomatologiczny, sklep budowlany i salon kosmetyczny, a także schody prowadzące na Jantarową. Stopni było sporo, ale udało się je pokonać bez większej zadyszki. Wędrowaliśmy sobie spokojnie pomiędzy domkami na Jantarowej, ale gdy w pewnym momencie znaleźliśmy mniej oficjalne, nawet nie tak bardzo strome zejście, które skracało nam drogę przez Jantarową, więc postanowiliśmy z niego skorzystać.
Będąc już na dole, skręciliśmy w prawo. Rzuciliśmy okiem w ulice Frezerów i Szklarską, po czym na wysokości tej drugiej odbiliśmy w stronę Piekarskiej. Na naszej trasie znalazł się jedynie punkt przedszkolny.
Na Brukarskiej znaleźliśmy kolorową budę dla psa z uroczym napisem oraz ciekawe tabliczki. Jedna głosiła, iż psy na posesji są groźne, ale nie miała formy klasycznej płytki, lecz czegoś na kształt wypukłej ozdoby. Dalej znajdowała się standardowa tabliczka, ale o niebanalnej treści, bo terenu podobno pilnował kot z charakterem.
Z Brukarskiej skręciliśmy na Rębaczy ku Czeladniczej. Po drodze wypatrzyliśmy warsztat samochodowy. Minęliśmy także garaż, na którym namalowano inicjały trzech mędrców, które zwykle po Święcie Trzech Króli widuje się na drzwiach mieszkań. Traf chciał, że mieszkanka budynku usłyszała akurat nasze rozważania na ten temat i była niezadowolona z naszego zdziwienia. Przecież wjazd do garażu to też drzwi. A nas zwyczajnie zaskoczył fakt tak niestandardowego podejścia do sprawy.
Następnie ruszyliśmy w stronę Kołodziejskiej. Tylko w nią zajrzeliśmy. Na początku wycieczki, obserwowana z przeciwnej strony, też nie prezentowała się szczególnie okazale. Weszliśmy natomiast w Rymarską i doszliśmy do samego jej końca. Ujrzeliśmy tam gabinet stomatologa, salon fryzjersko-kosmetyczny, warsztat samochodowy i lombard. Zawróciliśmy, napotykając się po drodze na szewca i średnio wyraźne graffiti. Mi skojarzyło się swym kształtem z czołgiem, kolega dopatrzył się, iż zawierało napis Marsz niepodległości. Zeszliśmy Tokarską, której składową były schodki, ku Unruga. Po drodze natknęliśmy się jedynie na pasmanterię.
Na Unruga skręciliśmy w lewo. Przy głównej drodze znaleźliśmy warsztat samochodowy, kwiaciarnię, solarium, salon fryzjersko-kosmetyczny i cukiernię. Dalej znajdowały się jeszcze warsztat samochodowy i sklep z lampami oraz artykułami elektrycznymi, piekarnia, kiosk i sklep odzieżowy. Tymczasem po drugiej stronie wypatrzyliśmy warsztat samochodowy i sklep z roletami, a na koniec Kaufland, Biedronkę, myjnię i stację paliw. Zajrzeliśmy także w ulicę Szlifierzy.
Wkrótce dreptaliśmy już Cechową. Na jej początku wypatrzyliśmy aptekę. Następnie zerknęliśmy w obie części Bednarskiej. Dalej minęliśmy przychodnię weterynaryjną i sklep spożywczy, a także tabliczkę zapraszającą do skorzystania z usług krawca. Jednak biała taśma w jej obrębie mogła sugerować, iż zakład nie był już czynny. Kolejne sklepy reprezentowały branżę meblową i odzieżową. Znaleźliśmy także pocztę, pizzerię, warsztat samochodowy, salon urody i piekarnię. Zaglądając uprzednio w Snycerską i Robotniczą, dotarliśmy do ronda.
Za nim znajdowała się Szkoła Podstawowa Nr 6. Wokół wypatrzyliśmy także kwiaciarnię, salon kosmetyczny, przychodnię oraz supermarket Piotr i Paweł. Skierowaliśmy się ku Ciesielskiej, a przez nią na Piekarską. Zobaczyliśmy tam ciekawy dom, który okolono murem niczym zamek. Wyglądało to zaiste bajkowo, aczkolwiek współczułam właścicielom wspinania się po tych wszystkich schodkach zimą, szczególnie posiadaczkom obcasów. Przemieszczaliśmy się Piekarską w stronę Białowieskiej, okrążając przy tym szkołę. Obserwowaliśmy małoletnich piłkarzy, trenujących na szkolnym boisku. Sama też skusiłam się na grę… w klasy. W pobliżu zauważyliśmy także plac zabaw i siłownię na powietrzu. Następnie skręciliśmy w Białowieską, gdzie odnaleźliśmy tylko warzywniak.
Wkrótce ponownie znaleźliśmy się przy rondzie. Skręciliśmy w Stolarską. Słońce świeciło coraz chętniej, pogodę mieliśmy więc wyśmienitą. Mimo to kolejny plac zabaw, podobnie jak ten widziany chwilę wcześniej, świeciły pustkami.
– Wolą playstation – podsumował kolega.
Przeszliśmy na drugą stronę jedną z alejek przed żółto-niebieskim sklepikiem spożywczym. Minęliśmy podpis Pif Paf Skład na ścianie jednego z bloków, a także plac zabaw, skład gruzu i wyrzuconą kuchenkę. Dotarliśmy w ten sposób do trawnika za jednym z bloków. Stamtąd mieliśmy już całkiem niezły widok na jedną z „zatoczek” – ta prawdopodobnie prowadziła do miejsca, gdzie zacumował statek Stenaline. Kolega miał wrażenie, że ogląda morze, ale tak naprawdę było ono widoczne nieco bardziej na lewo. Udało nam się szybko dojść do jednorodnych wniosków.
Zawróciliśmy i najbliższymi schodkami zeszliśmy obok wspominanego sklepiku. Naprzeciwko znajdował się jeszcze jeden, a obok niego fryzjer. Mieliśmy zamiar skręcić w Szkutniczą, ale dróżka wyglądała tak niepozornie, że nie wzięliśmy jej za ulicę i podążyliśmy dalej. Tym sposobem nieświadomie ominęliśmy ulicę Spawaczy i trafiliśmy na Benisławskiego. Postanowiliśmy nadrobić kilka ominiętych ulic i dopiero wtedy ruszyć zgodnie z planem na północ.
Ruszyliśmy w prawo. Minęliśmy lombard, a na skrzyżowaniu z Krawiecką także gabinet stomatologiczny i sklepy odzieżowy oraz spożywczo-monopolowe. Na kolejnym rondzie zanotowaliśmy salę bankietową. Skręciliśmy w Bosmańską. Znajdowały się tam Żabka, pizzeria, fryzjer, sklep odzieżowy i salon urody. Gdy mijaliśmy przystanek, nagle nadjechał autobus i nieomal trafił we mnie lusterkiem, choć wcale nie szłam skrajem chodnika. Gdy odjeżdżał, patrzyłam na niego oniemiała.
Na wysokości Szkutniczej stacjonował szklarz. Znaleźliśmy tam również warsztat samochodowy. Dalej minęliśmy jeszcze studio fitness, po czym skręciliśmy w Robotniczą. Odnotowaliśmy tam jedynie gabinet ginekologa. Następnie ruszyliśmy Krawiecką. Zaciekawiły nas wyłącznie dwa obiekty – gabinet stomatologa i dom z niesamowicie wypielęgnowanym, a do tego artystycznym ogrodem.
Następnie zaczęliśmy piąć się Benisławskiego w górę. Po prawej było mnóstwo sklepów i lokali: Fresh i inne sklepy spożywcze, taki z ceramiką, jubiler, lombard, złotnik, gabinet stomatologiczny, przychodnia weterynaryjna, salon kosmetyczny, fryzjer, optyk i bar. Tymczasem po lewej znajdowało się raczej niewiele obiektów, właściwie tylko część kramików targowiska na skrzyżowaniu z Dąbka.
Targowisko nie wyróżniało się jakoś szczególnie. Znaleźliśmy tam podobne produkty jak wszędzie – spożywcze, odzież, kwiatki, artykuły do domu i tym podobne. Coś dla siebie znaleźliby także właściciele zwierzaków czy wędkarze. Wokół panował jednak niezły chaos i nawet dojście na chodnik obok pobliskiej Biedronki stanowiło nie lada wyzwanie. Jakimś cudem się nam to udało i ruszyliśmy dalej Dąbka.
Po prawej rozciągały się ogródki działkowe, po lewej teren był nieco bardziej urozmaicony. Zauważyliśmy tam fryzjera i solarium, a przy Gimnazjum Nr 14 i XIII Liceum Ogólnokształcącym umieszczono nawet parking dla motocykli.
Na chwilę wstąpiliśmy na Turkusową, gdzie znaleźliśmy myjnię. Zawróciliśmy przy kolejnym z pustych placów zabaw. Krążyliśmy pomiędzy blokami, natrafiając między innymi na sklep monopolowy. Ostatecznie wyszliśmy na Dąbka naprzeciwko sklepu odzieżowego, kilku spożywczych i apteki. Nieopodal trwały prace budowlane i z rozczuleniem patrzyłam jak spacerujący z mamą chłopczyk podszedł do robotników, prawdopodobnie chcąc porozmawiać o koparce.
Niemalże na skrzyżowaniu z Kwiatkowskiego znajdowała się placówka oświatowa, która łączyła w sobie przedszkole, Szkołę Podstawową Nr 50, Gimnazjum Nr 27 oraz Szkołę Przysposabiającą do Pracy Nr 1.
Pokonaliśmy światła. Po prawej ujrzeliśmy kwiaciarnię, ale to, co ukazało się naszym oczom po lewej stronie, przerosło wszelkie oczekiwania. Ogromne połacie zieleni, staw, wreszcie pełen dzieci plac zabaw, siłownia na powietrzu, rampa, boisko, scena – oto atrakcje, jakie oferował skwer imienia Ireny Kwiatkowskiej. Podeszliśmy zdecydowanym krokiem nad zbiornik wodny i pozwoliłam sobie zapozować na mostku, oddając się rozmyślaniom. Chwilę później ukazałam nieco żwawsze oblicze i zaczęłam się wygłupiać na scenie. Udawałam, że śpiewam Mam tę moc, a następnie zasiadłam na scenicznej ławce, kreując się na totalnego luzaka. Wreszcie jednak powróciłam do swej refleksyjnej natury, zasiadając w okienku w murze. Za mną znajdowały się dwa ceglane budynki, ale chyba nie do końca udało mi się przekazać koledze własną wizję na ów kadr. Niemniej jednak spędzony tam czas przyniósł nam obojgu wiele radości.
Gdy powróciliśmy na Dąbka, znaleźliśmy sklep z oknami. Ruszyliśmy ku rozwidleniu, w obrębie którego widniała stacja kontroli pojazdów, a następnie wybraliśmy jego lewe ramię. Nie skręciliśmy jednak od razu w Ledóchowskiego. Uznaliśmy, że odnajdziemy zakreślone na mapie przedszkole, które czaiło się gdzieś na wprost nas, pomiędzy blokami na Maciejewicza. Udało się. Wówczas powróciliśmy na wspomniane skrzyżowanie i mogliśmy już podążać Ledóchowskiego ku ulicy Kosko. Po jej obadaniu kontynuowaliśmy przemarsz przez Ledóchowskiego. Po lewej znalazły się apteka i gabinet okulistyczny, a także kolejna tego dnia Biedronka.
Skręciliśmy dopiero w Sucharskiego. Znaleźliśmy tam Szkołę Podstawową Nr 44, dzielącą budynek z Gimnazjum Nr 17. Zawróciliśmy ku Ledóchowskiego, którędy przeszliśmy na Kwiatkowskiego. Właściwie ulica nie oferowała wiele, odnogi, zieleń i co jakiś czas ławeczki. Na jednej nawet na moment przysiadłam, żeby podmienić mapkę.
Zabawa zaczęła się, gdy skręciliśmy w Podgórską. Najpierw znaleźliśmy spółdzielnię mieszkaniową, na której temat tyle spekulowaliśmy na początku wycieczki. Ale dużo więcej frajdy przyniosła nam próba odczytania napisu na murze, który ciągnął się przez niemal całą ulicę po jej prawej stronie. Brzmiał następująco: 1926 Tutaj, pośród wzgórz, wśród fal, szumiących drzew, wyrosło piękne miasto wpisane w morski brzeg. Tu mój jedyny dom i tu pozostać chcę, tu wiele lat przeżyłem, raz w słońcu, raz we mgle. Nadmorskie miasto – Gdynia moje miasto 1929.
Gdy dotarliśmy niemal do końca napisu, minęło nas dwóch nieletnich „gangsterów” rodem ze szkoły podstawowej, przyglądających się nam nieufnie i poprawiających w dłoniach plastikowe pistolety. Zastanawiałam się, czy niedługo lufa zabawkowej spluwy nie zostanie wycelowana w naruszających terytorium przybyszów czyli nas, ale chłopcy posłali nam krótkie spojrzenie, odwrócili glowy i poszli dalej, więc pokonaliśmy schody i z Podgórskiej przeszliśmy na Unruga.
Naszym oczom ukazały się od razu uliczne latarnie, czarno-żółtej barwy, kojarzące się nieodzownie z pszczołami. Uznaliśmy je zgodnie za urocze. Następnie ruszyliśmy w lewo, dzięki czemu minęliśmy Szkołę Podstawową Nr 39, kilka kramików, bibliotekę, przychodnię oraz aptekę. Zaciekawił mnie również skwer, gdzie ustawiono trzy ławeczki – czerwoną, żółtą i zieloną, a trzy drzewa tuż za nimi współdzieliły te barwy. Wkrótce dotarliśmy do ronda, gdzie przeszliśmy na drugą stronę. Znaleźliśmy się przy pasażu, w obrębie którego umieszczono solarium, optyka i okulistę, salon kosmetyczny, sklep meblowy, bar mleczny, kwiaciarnię, sklep z artykułami domowymi oraz spożywczy.
Weszliśmy w ulicę Boisko, gdzie znajdowała się kolejna przychodnia, a po skręcie w prawo odnotowaliśmy również przedszkole, Żabkę, sklepy spożywczy i obuwniczy. Przy pierwszą drożną odnogę po lewej przeszliśmy na Skrajną. Znaleźliśmy tam balkony, których barierki uformowano na kształt członków orkiestry i ogródek, gdzie częścią aranżacji był nie tylko ukochany przeze mnie zwierzak – żółw, ale także telewizor o pękniętym ekranie. Kierowaliśmy się Skrajną ku Kuśnierskiej, gdzie ruszyliśmy między garażami w stronę ulicy Boisko. Jej niezbadanym jeszcze krańcem dotarliśmy do Kwiatkowskiego, gdzie zanotowaliśmy kiosk, po czym złapaliśmy autobus powrotny.
Widok z autobusu w drodze powrotnej utwierdził mnie jedynie w przekonaniu, że ulice Promowa, Kontenerowa i Logistyczna byłyby trudne do pokonania pieszo, a ponadto średnio interesujące z mojego punktu widzenia, bo umieszczono tam budynki przemysłowe i związane z koleją. Dodatkowe utrudnienie stanowiłaby obecność torów kolejowych. W drodze powrotnej podsumowywaliśmy naszą wycieczkę, którą uznaliśmy zgodnie za bardzo ciekawą, choć wymagającą. Na koniec, wracając kolejką, zastanawialiśmy się, czy SKM nosi te same barwy co Arka, bo stacjonuje w Gdyni? Mimo poszukiwań, pytanie póki co pozostało w sferze tych bez odpowiedzi.
Zainteresował Cię ten wpis? Więcej zapisków z Gdyni znajdziesz <tutaj>
W ogóle nie dziwią mnie rozmiary budynku Robotniczej Spółdzielni mieszkaniowej im. Komuny Paryskiej (na tabliczkach z numerami bloków – RSM im. KP). Jest jedną z największych w Gdyni, obejmuje niemal całe Redłowo i Pogórze. Ale to na Obłużu ma najwięcej zasobów, stąd zapewne decyzja o siedzibie.
Znalazłem literówkę pod zdjęciem z czapką – „plan zabaw”. 😉 Co do SKM to obstawiam przyjęcie barw neutralnych w odwiecznej rywalizacji „dwóch centrów” aglomeracji, czyli z herbu Sopotu (w końcu pełna nazwa to PKP Szybka Kolej Miejska w Trójmieście), ew. z innych powodów kojarzących się z morzem.
Poprawione 😉