Podróż pełna detali: Górny Sopot

Po Dolnym Sopocie nadszedł czas na zwiedzanie Górnego Sopotu. Zaczęłyśmy z koleżanką nasz spacer wzdłuż granicy obu dzielnic. Na Armii Krajowej, która to ulica ją stanowiła, znałam właściwie już większość obiektów. Nowością okazały się pralnio-kawiarnia (oferująca kawę w czasie, gdy pranie się pierze) tuż przed rondem Niemena oraz Fontanna Józefa w kształcie hydrantów tuż za skrzyżowaniem, obok Państwowej Straży Pożarnej. Po drodze natknęłyśmy się też na martwą wronę siwą, leżącą pośród opadłych liści. Cóż za podwójna metafora przemijania!

Minuty także mijały, a my szłyśmy cały czas na wprost, aż trafiłyśmy na ulicę 23 Marca. Wówczas skręciłyśmy w lewo i właściwie od razu przeszłyśmy na przejściu dla pieszych. Podreptałyśmy w stronę wielkiego kamienia, w którym oczami wyobraźni widziałyśmy już pomnik upamiętniający jakieś ważne sopockie osobistości tudzież zdarzenia. Nic bardziej mylnego! Podobnie jak podczas zwiedzania gdańskiej Moreny, dałam się zwieść pozorom. Koleżanka zasugerowała, że mógł to być głaz narzutowy, ale znaleziona po powrocie w internecie definicja takowego, mówiąca o polodowcowym pochodzeniu, wcale nie rozwiała wątpliwości.

Nie wałkowałyśmy jednak tematu zbyt długo, bo wiele ciekawsze okazały się kamienne „kulki”, za którymi znajdowała się tajemnicza i kusząca droga pod górkę. Kąt odchylenia od głównej drogi sugerował co prawda, że nie mogła to być ulica Księżycowa, którą zamierzałyśmy iść, ale trochę spontaniczności jeszcze nikomu nie zaszkodziło. Postanowiłyśmy dać się skusić tajemniczej ścieżce, nim jednak rozpoczęłyśmy wspinaczkę, spędziłyśmy chwilę zaintrygowane „kulkami”. Pozując na jednej z nich, zobaczyłam maleńkiego ślimaka i to wystarczyło, by mój dziecięcy sposób patrzenia na świat, jakbym odkrywała go zupełnie od nowa, przybrał na sile.

Mniej więcej w połowie wspinaczki, gdy droga skręcała ku prywatnej posesji, ujrzałyśmy ścieżynkę wiodącą w dół, gdzie wyłaniał się już pas asfaltu. Chwilę później, zgodnie z moim przypuszczeniem, znalazłyśmy się na Okrężnej. Ruszyłyśmy w prawo, dając się wieść łukowi ulicy. Wypatrzyłyśmy plac zabaw, a na horyzoncie za nim widniało morze. W pewnym momencie droga się rozwidlała, a drogowskaz pomiędzy obiema odnogami ulegał naporom wiatru, kołysząc się to w prawo, to w lewo. Informował, że trasa po lewej doprowadziłaby do domów opatrzonych tym samym numerem, za to literami od A aż do W. Pomiędzy prywatnymi posiadłościami znalazłyśmy gabinet stomatologiczny, a także wyrzuconą kanapę. Dla mnie taki widok nie stanowił nowości, ale koleżanka spotkała się z tym po raz pierwszy, a przynajmniej w Sopocie.

Dochodząc na sam koniec, gdzie nasze spekulacje okazały się prawdziwe i rzeczywiście zastałyśmy bramę, postanowiłyśmy zawrócić. Ruszyłyśmy drugą odnogą rozwidlenia. W ten sposób dotarłyśmy do Słonecznej, którą podążyłyśmy ku Księżycowej.

– O! Jabłonka – usłyszałam zaskoczony głos koleżanki. – Nie spodziewałabym się w Sopocie jabłonki.
– Nie?
– Tu jest trochę jak na wsi – zasugerowała koleżanka.

Co prawda jabłonek w miastach nie brakowało, ale musiałam przyznać, że klimat panujący wokół rzeczywiście bardziej przypominał wiejski niż wielkomiejski. Ewentualnie mogłabym sobie tak wyobrażać przedmieścia. Wracając jednak do roślin, bardziej zaintrygowały mnie krzaczki z pomarańczowymi, przypominającymi trochę paprykę, a trochę chiński lampion, owocami. Okazało się, że to miechunka rozdęta. Widziałam ją wielokrotnie, ale dopiero teraz, gdy sprawa zaciekawiła i mnie, i koleżankę, miałam w sobie wystarczająco determinacji, by to sprawdzić. Generalnie zauważyłam, że im więcej wycieczek odbyłam, tym częściej po powrocie z kolejnych sprawdzałam jakieś hasła, nazwiska czy elementy świata ożywionego. Tak jakby wciąż było mi mało odkrywania.

Na Księżycowej skręciłyśmy w prawo. Szłyśmy równolegle z mężczyzną ubranym w strój roboczy. Czerwona barwa kombinezonu nie klarowała jednak, do jakiej branży pan należał. Spoglądał na nas nieufnie, nie odwzajemnił nawet posłanego mu uśmiechu. Skupiłyśmy się wobec tego na przestrzeni wokół, wynajdując sklep z produktami dla cukierników, a przy kolejnym skrzyżowaniu wulgarny przykład sztuki ulicznej na znaku „Strefa zamieszkania”.

Ruszyłyśmy w prawo, w odnogę Okrężnej, przy której stał ów znak. Zaciekawiły nas tam dwa domy, połączone przeszklonym przejściem. Jeden z nich miał wyłożoną kamieniami ścianę, a drugi celowo zapisany bokiem numer. Oba zwracały uwagę. Niezwykła była też kora stojącej na poboczu wierzby. Przypominała skórkę młodego ziemniaka.

Zawróciliśmy i skręciliśmy w prawo ku Chodowieckiego. Na wysokości zakrętu znajdował się budynek, który z oddali przypominał szkołę. Zamierzałam jednak tamtędy wracać, więc tymczasem nie podchodziłyśmy bliżej. Chodowieckiego wypełniły głównie ceglane budynki, o prawdopodobnie niewielkich mieszkaniach, sądząc po rozmieszczeniu okien i drzwi. Jeden z domów wyróżniał się drewnianym, zabudowanym balkonem z iglakami. Ciężko w sumie stwierdzić, jaką wizję miał sprawca całego przedsięwzięcia.

Wkrótce wyszłyśmy na Malczewskiego, mijając uprzednio pełny jesiennych kwiatów ogród, zakład budowlany i sklep tej samej branży. Nim powtórnie kroczyłyśmy Księżycową, znalazłyśmy jeszcze dwa sklepy spożywcze, salon fryzjerski oraz salę bankietową. Nie mogło też zabraknąć kanapy. Ktoś położył ją do góry nogami, opierając o drzewo. Doprawdy zastanawiający był fakt masowości tego typu wystawiania wielkogabarytowych odpadów, bowiem miałyśmy jeszcze kilka razy w ciągu tej wycieczki dostąpić takowych widoków.

Kolejny czekał nas już kilkadziesiąt metrów dalej, na Księżycowej, w pobliżu domniemanej szkoły. Budynek okazał się siedzibą przedszkola i Sopockiego Ogniska Plastycznego, a przed bramą stały wyglądające na niemal nowe, szafeczki z szatni. Takie, jakie pamięta każdy, kto miał w swojej historii chociaż krótką przygodę z przedszkolem. Szafki z Księżycowej były wciąż opatrzone imionami dzieci, które zajmowały poszczególne przegródki. Brama również zwracała uwagę. Wędrowałyśmy dzień po wyborach i w związku z tym została obklejona tabelami z dokładnie wyliczonymi wynikami ze stacjonującego w przedszkolu lokalu wyborczego.

– I co, ludzie mają się zatrzymywać i to czytać? – zastanowiła się koleżanka.
– Ty się zatrzymałaś – zauważyłam, przyłapując ją niejako na gorącym uczynku.

Przyznała mi rację, a gdy zaczęłyśmy analizować sposób zapisu liczb w owych rozpiskach, do rozmowy przyłączyła się także kobieta, która przechodziła akurat obok. Prawdopodobnie była mieszkanką, gdyż żywo zainteresowała się tematem. Zamieniłyśmy z panią kilka zdań, po czym dalej wędrowałyśmy Księżycową, by po chwili skręcić w prawo, w pozornie ślepy odcinek Okrężnej.

Dla ruchu samochodowego ulica rzeczywiście była ślepa, ale dla nas, poruszających się na własnych nogach, okazała się drożna. Bardzo wąską, ale wyłożoną płytkami chodnikowymi, ścieżką ruszyłyśmy ku 23 Marca. Przy głównej drodze skręciłyśmy w prawo.

O ile wszędobylskie liście mogły utrudniać chodzenie, o tyle na pewno przeszkadzały kolarzom. Nie zdziwił nas widok przejeżdżającego po ścieżce rowerowej pojazdu:
– Pochłaniacz liści! – zakrzyknęłam.
– Spychacz. Spycha ze ścieżki rowerowej na chodnik – uściśliła koleżanka.
– Świetna idea! – zakpiłam.

Minął ledwie moment, gdy po naszej drugiej stronie wyłonił się kolejny pojazd. Pani otworzyła okno po stronie pasażera i powiedziała z samochodu:

– Czy wiecie dziewczyny… Panie wiecie – zreflektowała się. – Gdzie jest sanatorium Leśnik?
– Na końcu tej ulicy – odparłam, dumna z posiadania tej informacji i możliwości pomocy.

Państwo odjechali, a my szłyśmy cały czas na wprost. W końcu 23 Marca była jedną z najdłuższych ulic w mieście, a chcąc dotrzeć do samego jej końca, aż pod wspomniane sanatorium, musiałyśmy pokonać jeszcze kawał drogi. Zaglądałyśmy w boczne odnogi po obu stronach, wypatrując przy okazji przychodnię, aptekę i pizzerię po lewej, zaś po prawej salon fryzjersko-kosmetyczny oferujący również masaże i piekarnię. Rymowanka na bramie tej ostatniej była urocza w swej prostocie. „Jesteś głodny / I cóż z tego / Kup u Jana / Coś dobrego” – proponował namalowany piekarz dzierżąc w ręku tacę z pączkami.

Niewzruszone kroczyłyśmy zawzięcie dalej. Po prawej znalazłyśmy przedszkole z zaparkowaną od frontu różową hulajnogą. Pomiędzy mną a koleżanką wywiązała się dyskusja o zupełnie niepotrzebnym przywiązaniu kolorów do płci i jej chęci zakupu żółtych lub zielonych ubranek dla posiadanych w przyszłości dzieci, by uzyskać efekt uniwersalności. Uznałam, że nie każde dziedziczenie po starszym rodzeństwie byłoby właściwe. Chociażby buty wyprofilowane do konkretnej stopy niekoniecznie są zdrowe dla stóp dziedziczących. Wymieniając kolejne argumenty, przeszłyśmy na drugą stronę ulicy, gdy na horyzoncie pojawiła się pętla obok przystanku autobusowego.

Podeszłyśmy ulicą nieco pod górę, na początku zwracając uwagę na zwieszające się z drzewa śliwki, kolejny nieoczekiwany przez koleżankę roślinny element, oraz na drewniane płotki, wokół których oplatały się ozdobne kwiaty. Odbiłyśmy lekko w lewo, okrążając jeden z bloków. Za winklem czekał nas widok, który po jeszcze kilku przypadkach prawdopodobnie by nam spowszedniał:

– Co? Meble? Znowu? – rzuciłam z niedowierzaniem.

Naprzeciwko śmietnika, po sąsiedzku z wejściem do jednej z klatek, postawiono cały szereg mebli: kanapę, szafki, półki, płyty drewniane. Zaskoczyło mnie, że ludziom takie ekspozycje absolutnie nie przeszkadzały. I z czym był związany taki zryw w renowacjach mieszkań? Czyżby wiosenne porządki zastąpiono jesiennymi?

Nie uzyskując odpowiedzi na to pytanie okrążyłyśmy blok do końca, by dalej wędrować lekko ku górze. Chwilę później odkryłam niemal zakrytą krzakami ławeczkę, z całą pewnością jednoosobową. Postanowiłam przysiąść i pozwoliłam koleżance uwiecznić tę ostoję egoizmu. Kilkanaście metrów dzieliło nas od kolejnej ławeczki, tym razem wolnostojącej. Obok znalazłyśmy tablicę ogłoszeń i przystanęłyśmy, by przyjrzeć się wiszącemu tam plakatowi. Wzbogacono go o mapę Pomorza, a my postanowiłyśmy urozmaicić ją jeszcze bardziej, zaznaczając nasze rodzinne miejscowości. Reklamowane miejsce wyróżniono tak bardzo, że lekkie maźnięcia pisakiem raczej nikogo by nie zmyliły.

Docierając na sam koniec odnogi, postanowiłyśmy zawrócić aż do 23 Marca. Przy okazji usłyszałam z ust koleżanki:
– Ta ławeczka, na której siedziałaś, jest fajna, bo zupełnie zmienia się sens mówienia „siedzenie w krzakach”.
Nic dodać, nic ująć.

Przy pętli na 23 Marca znajdował się parking z rowerami do wypożyczenia. Prawdopodobnie jednak pogoda nie każdemu kojarzyła się z przyjemną przejażdżką, bo rowerowe koszyki były po brzegi wypełnione opadłymi liśćmi i wszystkie dwukołowce stały na swoich miejscach. Pętla oferowała także dwa sklepy – spożywczy i wielobranżowy. Zza nich wyłaniała się już kolejna droga, którą podążyłyśmy. Nim pojawiły się jakiekolwiek zabudowania, znalazłyśmy szeroką ławkę, niesamowicie kontrastującą z tamtymi maleństwami. Dalej ujrzałam dwa pieńki:

– A jakie tu można zrobić posiedzenia – zaśmiałam się. – Każdy ma swoje.

Wreszcie po prawej wyłoniły się plac zabaw, boisko i inne obiekty sportowe, a na wprost przychodnia, dokładniej oddział dziecięcy Wojewódzkiego Zespołu Reumatologicznego. Gdy po powrocie przeglądałam mapę, zauważyłam nieodnalezienie jednej ze szkolnych placówek. Jej naniesienie w określonym miejscu okazało się jedynie jakimś błędem w systemie, ale drążąc temat głębiej, odkryłam coś ciekawego. W obrębie wspomnianej przychodni istniały szkoły szpitalne: Szkoła Podstawowa nr 11 i Gimnazjum nr 4. Utworzono je specjalnie z myślą o małych pacjentach i już sama idea wlała miód na me serce.

Wracając jednak do naszej wycieczki, kolejny odcinek ulicy 23 Marca przebyłyśmy bez większych przygód. Największą atrakcją było szuranie nogami wśród liści. Do czasu. Po lewej wyłoniła się szersza ścieżka, prowadząca w las. Ustawiono przy niej tablicę informującą o sopockich szlakach, w tym przypadku skupiono się na Szlaku borsuka. Wyznaczył go marszałek senatu, Bogdan Borusewicz, a prowadził śladami opozycjonistów uciekających przed Służbami Bezpieczeństwa. Na załączonej mapie znajdowało się więcej animalistycznych nazw, powiązanych chociażby z lisami, wilkami czy owcami.

Wróciłyśmy na główną drogę, chociaż przypominała tutaj raczej drogę powiatową. I chociaż zabudowania na dłuższy czas zanikły, nie brakowało ciekawostek wokół. Uwieczniałam właśnie wizerunek Matki Boskiej na okolicznym drzewie, gdy usłyszałam głos koleżanki:

– A widziałaś jakie to ma oczy?
– Nie – odparłam, gdy połapałam się, że mówi o głazie z namalowanymi oczami.
– Myślałam, że tak. A ty tylko Maryję widziałaś – zauważyła. – Zrobiłaś zdjęcie kamienia, który się na nas patrzy? – dopytała po chwili, a ja przytaknęłam.

Z braku kolejnych atrakcji uwieczniałyśmy swoje buty brodzące w liściach czy powalone kłody. Zmartwił nas też widok ogołoconego pnia, którego pozbawiono każdego liścia i każdej gałęzi. Chwilę później na horyzoncie pojawiły się schody. Wspięłyśmy się po nich i wyszłyśmy na wprost wizerunku Jezusa, analogicznego jak wcześniejszy maryjny.

– To jest Jezus – zauważyła koleżanka i zaczęła mu się przyglądać. – Nie ma włosów na tym zdjęciu.
– Ale wiesz, że w czasach Jezusa nie było zdjęć? – złapałam ją za słówko, co obie nas rozbawiło.

Wyśmienite humory dopisywały nam zresztą przez całą wycieczkę. Dotarcie pod sanatorium, gdzie trawa i mech rosły po sąsiedzku, a opadłe liście nie uległy jeszcze zupełnie depczącym je stopom, stanowiło tylko koniec pewnego etapu. Zawracając, wypatrzyłam piękny kadr. Starsze małżeństwo spacerowało niespiesznie drogą, wkraczając niejako w ów leśny, jesienny krajobraz. Niestety wizja pozostała niespełniona, a to za sprawą młodzika, który musiał wyprzedzić nas kilka sekund za wcześnie i popsuć swym przejściem wymarzony kadr.

Wracając, zauważyłyśmy kilka ciekawych rzeczy. Na pewnym odcinku pod liśćmi znajdował się piasek, a nie chodnikowe płytki. Nie spostrzegłyśmy tego wcześniej. Im bliżej cywilizacji się znajdowałyśmy, tym częściej liście były zebrane w uporządkowane stosy. Korciło nas, by podrzucić je, jakbyśmy odnalazły się nagle w roli bawiących się w ogrodzie dzieci. Szanując jednak pracę innych, ograniczyłyśmy się do rozważań, że przed paleniem takich liściastych stosów warto zawsze sprawdzić, czy żaden zwierzak nie znalazł tam sobie schronienia przed zimnem.

W sąsiedztwie mijanych wcześniej przychodni i apteki, znalazłyśmy jeszcze sklep spożywczy i Fresha, a także warzywniak. Zaintrygował nas ogromny komin naprzeciw nas, jednak nie udało się nam jednoznacznie określić jego przynależności. Prawdopodobnie był częścią jednego z budynków spółdzielni mieszkaniowej. Zresztą, gdy po chwili skręciłyśmy w lewo, okazało się, że znalazłyśmy coś jeszcze ciekawszego, a mianowicie zabytkowego, matowego forda. Koleżanka ochoczo zaczęła pozować, a przechodzący obok mężczyzna zaśmiał się, byśmy usiadły na masce. Oczywiście tego nie zrobiłyśmy.

Wyszłyśmy za to ścieżką, obok widzianej wcześniej pizzerii, na 23 Marca. Wędrowałam od strony ulicy, więc to pod stopami koleżanki wędrującej po mojej prawej zebrało się więcej liści żądnych szurania. Widocznie zazdrość wybijała się z mojego spojrzenia, bo moja towarzyszka spytała:

– Chcesz iść z tej strony?
– Tak! – zakrzyknęłam bez wahania, a ona wspaniałomyślnie się ze mną zamieniła.

Lubię pielęgnować dziecko w sobie.

Od zawsze miałam też słabość do mini cooperów, więc gdy przy drodze wypatrzyłam zaparkowany takowy pojazd, przystanęłam do pamiątkowego zdjęcia, czym przywołałam zniesmaczone spojrzenia jakiejś zakochanej pary. Absolutnie się tym nie przejęłam. Nie można być całe życie poważnym.

Wkrótce skręciłyśmy w prawo, w ulicę Zacisze. Znalazłyśmy tam latarnię z włazem pomalowanym mieszanką smerfno-różowej barwy. Na płytach chodnikowych ktoś dał upust swoim muzycznym gustom, pisząc sprayem „rock”. Zaś po lewej minęłyśmy najpierw pensjonat, po czym zaintrygował nas ogród jednej z posiadłości. Trawnik pokrywał częściowo garaż, częściowo odchodził od tarasu i generalnie przyjął kształt łukowato skręcających schodów. Widziałam coś takiego po raz pierwszy w życiu. Skręciłyśmy w lewo, gdzie mogłyśmy podziwiać ten twór z innej perspektywy, a kawałek dalej ujrzałyśmy kolejną latarnię, prezentującą dla odmiany pierwotne (czyli zwyczajnie niezamalowane) wcielenie włazu.

Chwilę później rozpoczęła się zabawa. Chociaż może powinnam ją nazwać prawdziwą rozgrywką sportową. Dwóm pannicom wystarczył kasztan, by rozegrać mecz. Wędrując drogą, po której przez cały czas naszego pobytu nie przejechało ani jedno auto, podawałyśmy sobie naprzemiennie naszego nowego kompana. Drogą przeszedł koło nas starszy pan o kulach. Spojrzał na nasze wysiłki bez większego entuzjazmu i poszedł dalej. W związku z tym kontynuowałyśmy podania, aż znalazłyśmy drogę w prawo.

– Zostań tu – zawołałam do kasztana, nadając mu tym samym znamiona persony.

Skręciłyśmy, gdyż ścieżka wiodła do sporego budynku, zwracającego uwagę wielością barw. Nasze skojarzenia okazały się słuszne – stacjonował tam basen. Zawracając, zwróciłyśmy uwagę na drogę biegnącą dołem. Okazało się, że prowadziła do garażu. Podniosłam aparat, by uwiecznić ciekawskie spojrzenia koleżanki w jego kierunku. W kadrze znalazł się także zielony kosz na śmieci.

– Masz zdjęcie z kumplem śmietnikiem – powiedziałam.
– Otwór gębowy – usłyszałam w odpowiedzi i jako biolog poczułam się mocno zaintrygowana.
– Co? – odparłam może mało rezolutnie, ale z rzeczywistym zainteresowaniem.
– Nie wiedziałaś, że śmietniki mają otwór gębowy? – zapytała koleżanka i musiałam przyznać, że miejsce, gdzie należało wrzucać odpadki, przy odrobinie wyobraźni mogło przypominać buzię.

Kasztan wiernie czekał na nasz powrót i można powiedzieć, że po tej krótkiej przerwie odbyła się jeszcze druga połowa meczu. Gdy piłkarskim truchtem dotarłyśmy do Piaskowej, podniosłam zmęczonego życiem czy raczej naszym kopaniem kompana tejże zabawy. Kasztan dzielnie zniósł wszystkie uderzenia, ale odbiło się to na jego urodzie. Poharatanego bohatera wsadziłam do torebki, zabierając go na pamiątkę.

Przez Piaskową wróciłyśmy na 23 Marca, by po chwili, przechodząc przez teren Uniwersytetu Gdańskiego, wyjść na Armii Krajowej. Dalej czekała nas wędrówka przez 1 Maja ku Moniuszki. Wędrując cały czas przed siebie, minęłyśmy restaurację i dotarłyśmy wkrótce do wiodących w dół schodków. Prowadziły w stronę zbiornika wodnego zwanego Morskim Okiem lub Stawem Nowowiejskiego. Po lewej ujrzałyśmy, a jakże, porzucone meble. Poza tym wokół stawu, o częściowo zarośniętych brzegach, walały się stosy liści. Po tafli niespiesznie sunęły kaczki, zainteresowane przybyciem potencjalnych karmicielek. Koleżanka opowiedziała mi historię o tym, jak ptaki wskakiwały na schody, by niczym skoczkowie narciarscy lecieć wprost nad staw. Tym razem jednak były nadzwyczaj spokojne. Poddając się tej zacisznej atmosferze, postanowiłyśmy okrążyć cały zbiornik i kolejnymi schodkami, które mijałyśmy, powrócić ku Moniuszki. Obok znajdowała się ławka, zasypana całkowicie liśćmi.

– Na tej ławce dawno nikt nie siedział – skomentowałam ów widok.
– Może dziś nawiało – zasugerowała koleżanka.
– Też o tym pomyślałam – przyznałam. – Ale ta metafora była bardziej metaforyczna.

Miałyśmy również w planach wejść na pomost widniejący po drugiej stronie stawu, jednak gdy podeszłyśmy bliżej, okazało się, że nie miał on połączenia z brzegiem. Niepocieszone musiałyśmy sobie odpuścić tę przygodę. Po okrążeniu całości, wspięłyśmy się wybranymi schodkami ku głównej drodze i skręciłyśmy w lewo.

Przez większą część trasy miałyśmy do dyspozycji zasypany liśćmi (nie żeby nam to przeszkadzało) chodnik, ale ciekawsze tło do zdjęć znalazłyśmy na zakręcie, gdzie do spaceru pozostało pobocze. Właściwie droga wiodąca do Opery Leśnej, bo nią podążałyśmy, nie była w tamtej chwili zbytnio uczęszczana. Zeszłyśmy na bok tylko dwukrotnie ustępując motocykliście i raz autu. Kierowca jednośladu minął nas dwa razy, w bardzo krótkim odstępie czasu i rozważałyśmy możliwość, iż przejechał koło nas tylko po to, by sprawdzić, czemu się tam kręciłyśmy. Pozowałyśmy nic sobie nie robiąc z jego obecności, po czym ruszyłyśmy ku Operze Leśnej.

Ciężko mi jednoznacznie odpowiedzieć, jak ją sobie wyobrażałam, ale na pewno inaczej. I nie mówię tego w złym tego słowa znaczeniu. Za ogromną bramą z nazwą obiektu, przy której oczywiście musiałam przystanąć do zdjęcia, wędrował w tę i z powrotem ochroniarz. Zobaczywszy kilkanaście metrów dalej tablice wystawowe i po próbie sfotografowania obiektu spomiędzy krat wjazdu, zaczęłyśmy się zastanawiać, czy Operę Leśną można zwiedzać. Informacje znalazłyśmy naklejone przed wejściem. Cena lekko nas odstraszyła, ale kartka powieszona kawałek dalej informowała, że od tygodnia można było zwiedzać obiekt za darmo, w określonych godzinach. Według zegarka miałyśmy czterdzieści minut. Podeszłyśmy więc do pana ochroniarza.

– Dzień dobry, można wejść? – zapytałam.

Pan burknął coś pod nosem o dzieciach i młodzieży, które ani się nie uczą, ani nie pracują, po czym schował się w swojej budce. Trwałyśmy przez moment w zawieszeniu, aż mężczyzna wynurzył się z plikiem biletów wstępu i oderwał dla nas dwie sztuki. Z biletami w garści ruszyłyśmy ku widzianym wcześniej tablicom. Przedstawiały głównie gwiazdy estrady, które występowały na deskach Opery Leśnej na przestrzeni lat, między innymi Annę Jantar, Grzegorza Markowskiego, Edytę Górniak, a z zagranicznych artystów – Garou. Pokrótce opisano także historię obiektu, powstałego już w 1909 roku, a na tablicach kawałek dalej – odbywające się tutaj festiwale.

Następnie ruszyłyśmy w stronę samego budynku. Krążąc wokół znalazłyśmy klub, knajpkę i hotel, a także wciągarkę ręczną dawniej umożliwiającą montaż i demontaż dachu Opery Leśnej. Najwięcej czasu, a wykorzystałyśmy każdą dostępną minutę, spędziłyśmy oczywiście w obrębie samego obiektu. Rozpoczęłyśmy od najdalszych sektorów. Widownia prawdopodobnie mogła pomieścić tysiące widzów, natomiast scena wydawała się nieproporcjonalnie mała. Absolutnie nie przypominała tego, co widziałyśmy niejednokrotnie w telewizji, gdy zdobiły ją światła i wszelkie dekoracje. Również dach odbiegał kształtem od wyobrażeń kreowanych za sprawą srebrnego ekranu i przypominał nieco lotnię lub skrzydła nietoperza, chociaż był biały.

Po zwiedzeniu sektorów przyszedł czas na podejście bliżej sceny i odwiedzenie bursztynowego słowika, którego mniejszą wersję otrzymuje każdy nagrodzony na festiwalu artysta. My radowałyśmy się, mogąc zrobić sobie zdjęcie z tym w formie pomnika. Dzięki uprzejmości pani z obsługi, z wyprawy wyniosłyśmy także wspólną fotkę, na której jest nie tylko wspomniany ptaszek, ale i my obie w pełnej okazałości, nie zaś jedynie nasze cienie czy buty.

Nie obyło się oczywiście bez wejścia na samą scenę. Zdobiła ją galeria fotografii przedstawiających dawny wygląd Opery Leśnej i projekty nowej. O ile scena z tej perspektywy nie była już tak niewielka, nie mogłam się wyzbyć poczucia, że niewspółmiernie małe do rangi organizowanych tu imprez były pomieszczenia po bokach, przeznaczone dla artystów i obsługi. Widocznie jednak organizatorzy mieli na to jakąś radę.

„Potańczyłam” chwilę na scenie, artystycznie dygnęłam na koniec i powoli zaczęłyśmy kierować się do wyjścia. Jak wspomniałam, wykorzystałyśmy każdą minutę. Dopiero wówczas opuściłyśmy teren Opery Leśnej, grzecznie mówiąc panu ochroniarzowi do widzenia i schodząc schodkami po lewej w okolicy wspomnianego hotelu. Skręciłyśmy w prawo i wędrowałyśmy Moniuszki aż do schroniska dla zwierząt. Wówczas lekko odbiłyśmy w prawo, idąc wzdłuż terenu wspomnianej już restauracji. Kawałek dalej zobaczyłyśmy ślepą uliczkę, odbiegającą w prawo od Moniuszki. Planowałam rozpocząć od niej następną wycieczkę, więc w tym momencie aktualną uznałam oficjalnie za zakończoną.

No prawie. Uwieczniłyśmy jeszcze liście, z których ułożyła się ciekawa kompozycja. Koleżanka dostawiła stopę obok czerwonego liścia klonu. Po chwili moja noga wylądowała po jego drugiej stronie. Całość zamknęłam w kadrze. I dopiero wtedy pozwoliłam sobie wyłączyć aparat. Jak dla mnie, była to wyprawa o tyle niezwykła, że na naszej trasie roiło się od zabawnych detali, a nawet te mniej zabawne wywoływały fale ciekawych skojarzeń i prowokowały anegdotę za anegdotą. Jak dotąd, wycieczka stanowiła najdłuższą z sopockich, choć ku naszemu zaskoczeniu nie przełożyło się to na ilość zdjęć. Niemniej jednak będziemy miały co wspominać. „Kulki”, kasztanowy mecz, wizytę u bursztynowego słowika… Odkrywając przestrzeń, za każdym razem odkrywam w sobie na nowo dziecko. I jako takiemu do szczęścia wystarczały mi nawet najzwyklejsze, walające się pod nogami jesienne liście. Bo źródło odkrywczej radości jest w środku nas samych.

A po więcej zapisków z Sopotu zapraszam <tutaj>

4 thoughts on “Podróż pełna detali: Górny Sopot

  1. Michał says:

    Nie wiem, skąd pomysł, by ul. Armii Krajowej była granicą Górnego Sopotu. Choć Sopot nie ma dzielnic oficjalnych, to zwyczajową granicą między Górnym a Dolnym Sopotem są tory kolejowe (podobnie Karlikowo i Świemirowo; Kamienny Potok jest jedyną po obu stronach). A na naszych zajęciach o Sopocie wspomniano o (nowym dla mnie) historycznym podziale opartym o skarpę (tą za Urzędem miejskim) – morze dochodziło pierwotnie do niej. Zaskoczyło mnie też, że nie rozpoznałaś Domu Dziecka „Na Wzgórzu” w tej prywatnej posesji na końcu stromej drogi. 😉 Sam przyznam, że nie wchodziłem nigdy na ten teren.

    Basen, który widziałaś, jest na zamkniętym osiedlu Chipolbrok (Chińsko-Polskiego Towarzystwa Okrętowego), co już najlepiej świadczy o bogactwie mieszkańców. A co do mebli, to spacer mógł się odbyć w dzień lub przeddzień wywozu śmieci nietypowych. 🙂

    Ogólnie to chyba najbardziej brakuje mi tych zdjęć, które tak szczegółowo opisałaś, a których nie wstawiłaś, w tym wspólnych. Jak domyślam się, koleżanka się nie zgodziła. Dlatego chyba czytałem pół godziny, próbując sobie wyobrazić to wszystko.

    Odpowiedz
    1. Palcem po mapie, stopą po ziemi says:

      Michale, spróbuję rozwiać część Twoich wątpliwości 😉

      Na pierwszy ogień – kwestia granic. Rozmawialiśmy o tym, wydaje mi się, w kontekście Sobieszewa 😉 Korzystałam z podziału na dzielnice według jednej ze stron z ogłoszeniami mieszkaniowymi (realizując całe Trójmiasto) i konsekwentnie się tego trzymałam – zatem dlaczego niecała granica szła wzdłuż linii kolejowej – nie wiem, trzeba by spytać autorów tych map 😉

      Jeśli chodzi o to, że nie rozpoznałam pewnych obiektów, zważ proszę na to, że spacerując wówczas po Sopocie, poznawałam go niemal od zera (tak po prawdzie znałam okolice Monciaka, Molo i drogę do IO PAN, w którym pracowałam kilka miesięcy wcześniej). Nie uważam, by każdy budynek był w tych warunkach do rozpoznania, nie wszystko rzuca się w oczy za pierwszym razem, nie wszystko jest tak oczywiste jak dla mieszkańca 😉 Zwłaszcza w „prywatnej posesji” – nie zaglądam ludziom aż tak w okna, by wiedzieć, co się dzieje w prywatnych budynkach 😉

      Być może w tekście pojawiły się opisy zdjęć, do których rzeczywiście taki kadr się przyda, postaram się dobierać je z większą uważnością. Masz jakieś przykłady niedotyczące kadrów z ludźmi? Czasem pracując nad danym tekstem, czytając go enty raz, przyjmujemy już coś za oczywiste. Postaram się spojrzeć bardziej Waszymi oczami, tam, gdzie to będzie możliwe. Tak, jak mówisz, czasem są to zdjęcia z ludźmi, a co do zasady, poza naprawdę wyjątkowymi sytuacjami, nie zamierzam na swoim blogu prezentować cudzego wizerunku i jeśli już, to wyłącznie za zgodą dalej osoby.

      Odpowiedz
      1. Michał says:

        Mogłaś pokazać scenę spychania liści ze ścieżki rowerowej na chodnik – „pomagamy jednym, szkodzimy drugim”. Ciekawią mnie też te ławeczki, na które zapewne nie zwracałem nigdy uwagi, zwłaszcza „jednoosobowa w krzakach”. 😉 Komin akurat znam, choć na osiedlu jest jeszcze jeden wysoki obiekt – stalowa wieża obserwacyjna na Rysim Wzgórzu. Dawny ogrodzony teren wojskowy jest teraz formalnie jako „Obiekt Zarządzania Kryzysowego”. Wieży byś chyba nie uchwyciła, bo drzewa urosły.

        Teraz też zauważyłem, że w tekście ani razu nie pada słowo „Przylesie”. Nie wiem, czy naprawdę jest ono obecnie częścią Górnego Sopotu. W każdym razie komin jest pozostałością po kotłowni zamkniętej już w 1993 r., kiedy to właśnie Spółdzielnia Mieszkaniowa Przylesie wykonała mniejsze kotłownie gazowe w piwnicach bloków. Walka z CO2 „Before It Was Cool” – tak! 🙂

        A teraz kończy się drugi etap modernizacji. Gdybyś dziś wybrała się na osiedle, zobaczyłabyś bloki z nowymi balkonami trapezowymi a z góry także panele słoneczne na dachach – spod bloków na południu (ul. 23 Marca 91c i 91d) widać w końcu dachy niżej położonych (nie potrzeba lotni ani drona 😉 ).

        Odpowiedz
        1. Palcem po mapie, stopą po ziemi says:

          Bardzo chciałam wrzucić zdjęcie ze spychaniem liści! Jednak zorientowałam się, że widać twarz kierowcy. Jedynie do prywatnej dokumentacji sobie wydrukowałam…

          A ławeczka w krzakach może się pojawić 😉 Dam fotkę jak będę szykowała kolejny wpis i dorabiała do zdjęć znak wodny (zawsze to robię hurtowo).

          Co do Przylesia – też nie wiem. Ale! Przeszła mi teraz przez głowę taka myśl, że czasem nie jest niezbędne dla treści wpisu przekazywanie pełnych podziałów administracyjnych – tak jak czyniłeś to nam na żywo na Sobieszewie na poziomie powiatów czy gmin. Tutaj to nie ma zastosowania. Przyjęłam pewną formułę, po prostu.

          Odpowiedz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *